JÓZEF HAZIK

Kapral Józef Hazik, ur. w 1910 r., rolnik, żonaty.

10 lutego 1940 r. rano o 6.00 przyjechało pod mój dom pięciu NKWD-zistów i po dokładnym obszukaniu mnie i mieszkania rozkazali wsiadać na sanie z żoną, dziećmi i ojcami celem przewiezienia nas w miejsce bezpieczniejsze od napadu Ukraińców. Na wybranie się z domu dali 15 min. Za oddalenie się bez zezwolenia zagrozili strzelaniem. W podanym czasie my byli wszyscy na saniach (rodzina), ponieważ nikt z nas nie był zdolny do marszu piechotą. Ojciec żony 80 lat, matka 75, żona z małym dzieckiem na rękach, starsze dziecko trzy lata. Ja ciężko raniony w nogę we wrześniu i jeszcze niewygojony. Na jedne sanie przeznaczone do naszego przewozu nie można było nic więcej włożyć.

Po przyjeździe na stację kolejową wepchano nas w wagon towarowy 50 ludzi i w zamkniętych wagonach po 12-dniowej jeździe przywieziono nas do Komi ASRR. Na stacji kolejowej Morasza [Muraszy] wypuszczo nas z wagonu. Po krótkim spacerku wsiedliśmy w auta, po 25 ludzi w jedno, i całą noc jechaliśmy przy silnym mrozie. Najwięcej dokuczała troska o dzieci, aby nie pozamarzały, gdyż były bardzo słabo ubrane i obute. Następnego dnia w dieriewni Łowla ogrzano w domach mieszkalnych na wpół zamarznięte nasze dzieci i staruszków. Po dwóch godzinach jazdy saniami przyjechaliśmy na miejsce przeznaczenia, posiołek Hop Szor [?]. Zakwaterowali nas tam w ciepłych barakach, dostarczyli drzewo na opał. Nasz nowy komendant z NKWD pozwolił nam palić, gotować, jeść, ale u mnie nie było co, z wyjątkiem wody na herbatę. Naokoło naszych mieszkań (posiołka) otaczał nas spalony przez pożar las. Baraki, w których mieszkaliśmy, były z drzewa. Komendant nas rozlokował tak, że na jedną komnatę (pokój) wypadało po trzy do pięciu rodzin. Spanie na wspólnych narach (deskach). Po tygodniowym odpoczynku i wykąpaniu się w łaźni zebrano wszystkich roboczych, kazano zabrać miskę, łyżkę i coś do nakrycia w nocy (kto był zupełnie bosy, a zdrowy, dostał łapcie łykowe) i prowadzono nas 15 km drogą w las. Tam umieszczono nas