Urszula Mazur
kl. VII
Szkoła [Powszechna] nr 2
Starachowice, 6 listopada 1946 r.
Chwila najbardziej dla mnie pamiętna z czasów okupacji
8 grudnia 1943 r. o godz. 4.00 niemieccy żandarmi osaczyli moją wioskę rodzinną. Część przeprowadzała w poszczególnych zabudowaniach gospodarskich dokładną rewizję. Po pewnym czasie dziesięciu żołnierzy zjawiło się w naszym domu. Obecne byłyśmy tylko ja i moja młodsza siostra. Tatuś i mamusia byli nieobecni, gdyż w przeddzień szczęśliwym trafem wyjechali z domu. Gdy Niemcy wtargnęli do domu, przystąpili niezwłocznie do rewizji, przy czym rabowali wartościową odzież oraz żywy inwentarz, tj. świnie, a także drób: kury, kaczki i indyki. Na widok żandarmów stanęłam jak osłupiała, straciłam po prostu głowę, ponieważ ich pojawienie we wsi było złą wróżbą. Gdy odzyskałam przytomność [umysłu], jeden z nich podszedł do mnie i zapytał mnie łamanym językiem polskim: „Gdzie są tatuś i mamusia?”. Na to pytanie odpowiedziałam: „Tatuś i mamusia pojechali wczoraj do miasta odległego o 50 km, aby coś kupić na święta Bożego Narodzenia”. W tym czasie przyszedł do nas mój stryjek, którego żandarmi zaczęli legitymować, a później bić. Pytali się [go] znów, gdzie [są] tatuś i mamusia. Co odpowiedział, nie słyszałam, byłam wprost nieprzytomna. Stryjek z bólu krzyczał: „Nic nie wiem, oj, złamaliście mi rękę” i znów: „Oj! Oko”. Po półgodzinnym znęcaniu się stryjka zbroczonego krwią wyprowadzono do [oddalonego o] kilka kroków lasu, a jeden z żandarmów nazwiskiem Hymrael wycelował z karabinu i strzelił mu w plecy. Stryjek padł martwy twarzą na ziemię. Wtem inny Niemiec podszedł blisko do leżącego na ziemi martwego ciała, wycelował i oddał strzał z rewolweru prosto w głowę. Ja i młodsza siostra na widok takiej strasznej zbrodni krzyczałyśmy w niebogłosy, widząc zbliżającą się i do nas niechybną śmierć. Prosiłyśmy jednocześnie z trwogą Boga, aby tatuś z mamusią w tę tragiczną chwilę jak najdłużej nie powrócili z miasta. Po upływie kilku minut tej grozy żandarmi przyprowadzili do nas drugiego naszego stryjka, pobitego i splamionego własną krwią, na pół żywego, skrępowanego grubymi powrozami. Rzucono go jak zwierzę do samochodu ciężarowego, na którym byli również związani nasi sąsiedzi. Nagle zobaczyłam przez okno pożar u sąsiada, w odległości stu metrów. Jak przekonałam się po odjeździe żandarmów zbrodniarzy, to oni właśnie, nie kto inny, wymordowali całą rodzinę Borków, naszych sąsiadów, składającą się z siedmiu osób. Nawet wtedy zamordowano tam niewinne dziecko, które ssało jeszcze pierś matki. Pomordowanych ułożono w stodole na słomie, a później [Niemcy] zrabowali wszystko [i] podpalili budynki. Tatuś i mamusia, dowiedziawszy się o strasznym wypadku we wsi, w ogóle nie powrócili do domu, lecz poszli do lasu jako partyzanci, [aby] mścić się za krzywdę Polaków. Ja i moja młodsza siostra [jako] sieroty zostałyśmy od owego tragicznego dnia na łasce losu. Mamusi więcej nie zobaczyłyśmy, [gdyż] zginęła. Tatuś zaś szczęśliwie powrócił. Cofając się myślą, z grozą wspominam straszny, tragiczny dzień 8 grudnia 1942 r., którego nigdy nie zapomnę.