Kpr. Jan Ziętek, 46 lat, rolnik, żonaty.
10 lutego 1940 r. o godz. 1.00 funkcjonariusze NKWD przybyli do mego mieszkania w osadzie wojskowej Bortnica, pow. Dubno, i po przeprowadzeniu rewizji nakazali całej rodzinie ubierać się do podróży w celu zmiany miejsca pracy (posiadałem osadę rolną własną), dając czas na spakowanie najniezbędniejszych rzeczy – dwie godziny.
Wywieziono nas do archangielskiej obłasti, na posiołek Obil, rejon Czerepkoś [?]. Transport trwał do 10 marca 1940 r. Teren bagnisty, lasy świerkowe. Budynki, a raczej szopy pobudowane z drewna świerkowego. W szopach tych porobiono przegrody o powierzchni sześć na cztery metry (24 m2). Do takiej klatki wpakowano sześć rodzin.
Do spania przygotowane były piętrowe prycze, gdzie ludzie cisnęli się jak śledzie w beczce. O tym zaś, żeby można sobie posiedzieć w chwilach wolnych od pracy, nie było mowy. Warunki higieniczne niżej krytyki, domy zapluskwione do niemożliwości, a nie brakło też i wszelkiego innego rodzaju robactwa. Dawał się również bardzo we znaki sowiecki inwentarz domowy w postaci myszy i szczurów, które nawet w biały dzień spacerowały po mieszkaniu, nie wykazując wcale strachu przed właściwymi mieszkańcami.
Większość zesłańców to Polacy – 90 proc., reszta to Ukraińcy. Poziom umysłowy średni i niższy, natomiast poziom moralny bardzo wysoki. Życie koleżeńskie na ogół dobre.
Porządek dnia: praca z godzinną przerwą obiadową trwała przeciętnie 12 godzin na dobę, norma na jedną osobę: dostarczyć gotowe do wysyłki osiem metrów kubicznych drzewa. Norm tych najlepsi robotnicy fizyczni nie byli w stanie wykonać.
Ustosunkowanie się władz NKWD do Polski wstrętne, dochodziło do tego, że nie pozwalano rozmawiać ze sobą. O Polsce w swojej propagandzie mówili co najgorszego, poza tym stale twierdzili, że Polski już nie ma i jej w ogóle nie będzie. Oni Sowieci i ich sprzymierzeniec Niemiec Polskę tak usadzili, że już się więcej nie podniesie.
Warunki kulturalne żadne. Jedynie dzieci przymusowo uczęszczały do szkoły, gdzie im wpajano zasady komunizmu, zaś co do właściwej nauki, to muszę stwierdzić, że stała na bardzo niskim poziomie.
Opieka lekarska pozostawiała bardzo dużo do życzenia. Jako naczelny lekarz posiołka pracowała felczerka, która zresztą miała bardzo małe pojęcie o leczeniu. Poza tym dawał się odczuć brak lekarstw, toteż śmiertelność była bardzo duża. Na pięciuset zesłańców zmarło ok. stu osób, nazwisk jednak nie pamiętam.
Jedynym lekarzem był głód. Ja, chociaż w normalnych warunkach życia byłem bardzo wybredny na jedzenie, to muszę przyznać że w raju sowieckim różne obierzyny od kartofli, głowy od śledzi i śmierdzące mięso niedźwiedzie uważałem za luksus, a jak już dostałem kartofle w mundurkach, które bez obrania skonsumowałem na poczekaniu, to wyobrażałem sobie, że jest jakieś wielkie święto.
W październiku 1941 r. nareszcie powiedziano nam, że na mocy umowy polsko-sowieckiej jesteśmy ludźmi wolnymi i że możemy udać się, dokąd chcemy na terenie wyznaczonych obłasti. Skorzystaliśmy z tego bardzo szybko i wymaszerowaliśmy na południe, a po pięciu tygodniach jazdy pociągiem wyładowaliśmy się w okolicy Stalingradu, skąd w lutym 1942 r. udałem się do Kermine i wstąpiłem do Wojska Polskiego, 7 Dywizji Piechoty.