JAN USOWSKI


Chor. Jan Usowski, 44 lata (ur. 25 kwietnia 1898 r.), rachmistrz zarządu miejskiego w Wilnie, żonaty.


Zmobilizowany 31 sierpnia 1939 r. otrzymałem przydział do Okręgowej Prokuratury Wojskowej nr III w Wilnie. 18 września wymaszerowaliśmy z Wilna i w godzinach porannych 19 września byłem internowany w Litwie. Do 19 grudnia 1939 r. przebywałem w obozie internowanych w Połądze (miejscowość kuracyjna na wybrzeżu Bałtyku odległa o 26 km od Kłajpedy). 20 grudnia „zamieszkałem” w obozie internowanych w Kownie (V Fort).

Początkowo trzymano nas (ok. 400 internowanych) bardzo krótko. W kwietniu 1940 r. dyscyplina „zmiękła” i mieliśmy kontakt z kowieńskimi Polakami. Warunki życia były znośne.

9 lipca 1940 r. litewskie posterunki wojskowe zostały zastąpione przez posterunki NKWD (twarze o wybitnie mongolskim typie). Wiedzieliśmy już, po wkroczeniu w dniach 15 i 16 czerwca 1940 r. Armii Czerwonej do państw bałtyckich, co to ma znaczyć.

10 lipca na rozkaz opuściliśmy nasze kwatery – kazamaty forteczne – z rzeczami. Żołnierze litewscy dokonali dokładnej rewizji, zabierając koce, wojskową bieliznę zapasową, plecaki, chlebaki, menażki, manierki. Dochodziło do scysji. Dopiero na interwencję kapitana dyplomowanego Woźniaka (z 77 Pułku Piechoty) u majora NKWD do transportu pozwolono zabrać menażki. O godzinie 11.00 10 lipca 1940 r. major NKWD, komendant transportu – rozpoczął wywoływanie internowanych według spisu. Każdy brał rzeczy, podchodził do bramy, mówił swe imię, imię ojca, stopień, ostatni przydział wojskowy, odpowiadał na parę dodatkowych pytań i wychodził za bramę forteczną. Tam funkcjonariusz NKWD pytał, czy ma broń, dokonywał pobieżnej rewizji i siadało się w kolumnie czwórkowej. Nie wolno było rozmawiać i rozglądać się. Około godziny 13.00 rozkaz „powstać”, major NKWD uprzedził, że według obowiązujących przepisów nie wolno w marszu rozciągać się, pozostawać i wychodzić z szeregów. Krok w prawo, krok w lewo – konwojent strzela bez uprzedzenia.

346 internowanych eskortowało ok. stu NKWD-zistów. Otoczeni byliśmy dwoma łańcuchami: pierwszy tuż obok kolumny w odległości dokładnie trzech metrów bojec od bojca (NKWD-zisty), drugi łańcuch postępował dalej od drogi, bardziej rozluźniony. Z tyłu prowadzono dwa psy, wilczury. Na ulicach przedmieścia i części śródmieścia, kędy przechodziliśmy, jak wymiótł. Publiczność usuwano z chodników. Odniosłem wrażenie, że ludność cywilna podobny pochód widziała po raz pierwszy. Niektóre kobiety płakały, żegnając nas krzyżem. Policji litewskiej na ulicach nie widziałem. Wszędzie posterunki krasnoarmiejców.

Na stacji towarowej w Kownie załadowano nas do wagonów, po 35–40 ludzi do wagonu towarowego, wstawiono po jednym wiadrze wody do wagonu, zaryglowano drzwi. Luki wagonowe zabite deskami, w jednych drzwiach rynienka do załatwiania potrzeb fizjologicznych. Do wieczora 11 lipca 1940 r. nie otworzono drzwi, nie otrzymaliśmy wody. Pragnienie dokuczało. Na stacji kolejowej Oszmiana w czasie postoju pociągu spadł ulewny deszcz. Łapaliśmy do menażek wodę ściekającą z dachu wagonu. Kilka menażek wytrącono z rąk bagnetami straży. Tam też, wyglądając dyskretnie przez lukę, zaobserwowałem, jak jeden NKWD-zista na widok błyskawicy przerzucił karabin do lewej ręki i – nie zdejmując czapki – trzykrotnie się przeżegnał.

11 lipca wieczorem przeładowano wszystkich do wagonów towarowych na stacji kolejowej Mołodeczno (jechaliśmy w głąb raju sowieckiego). Podchorążych, żandarmerię, KOP-istów i funkcjonariuszy policji wyeliminowano. Jechaliśmy dalej po 40–50 w wagonach. Lokowano się na pryczach z desek, z braku miejsca – na podłodze. Najgorzej się czuli ci, którzy ulokowali się na dolnych pryczach. W wagonie brak było powietrza, a na dole zaduch był nie do zniesienia. Wody brak. Do jedzenia otrzymywaliśmy chleb, ok. 400 g na osobę, śledzie, suszoną rybę. Na trasie od Wilna do Mołodeczna były trzy wypadki ucieczki: jeden uciekł, jednego postrzelono, jednego poszarpały psy.

W nocy na postojach bieganie po dachach wagonów, opukiwanie ścian i podłogi. Wzdłuż całego pociągu telefon. Na postojach co trzeci wagon posterunki z jednej i drugiej strony pociągu. Na stacji kolejowej Orsza (staliśmy tam kilka godzin w nocy) o świcie zauważyłem znajomego kolejarza (dawnego kolegę szkolnego), zawołałem go półgłosem po nazwisku, zorientował się, stanął między wagonami stojącego na trzecim torze pociągu. Powiedziałem swoje nazwisko, mam wrażenie, że się mocno zdziwił. Pytałem, dokąd nas wiozą. Nie wiedział. Zadałem i odpowiedziałem na kilka pytań. Raptem mój kolejarz znikł. Za chwilę obok wagonu przesunęła się sylwetka strażnika.

Za Smoleńskiem pociąg zmienił kierunek na wschód. Przejeżdżałem kiedyś, jeszcze wiosną 1919 r., przez te okolice. Te same nędzne wsie, walące się chaty, gdzieniegdzie większe budynki – koszary kołchoźne. Ludzie bardziej do cieni podobni. Obserwowałem na stacjach dzieci, ale nie zauważyłem, aby się bawiły, nie słyszałem śmiechu. Ubrani wszyscy nędznie. Jakże to wszystko niepodobne do tego, co obserwowałem, mieszkając dawniej w Rosji. Nawet w 1919 r., gdy głód mocno dokuczał, było jakieś życie, był hałas, nawoływanie, śmiechy. Teraz śmiali się tylko nasi konwojenci. Reszta to ludzie cienie. Ogólny widok działał jeszcze bardziej przygnębiająco. Każdy zadawał pytanie: „Co będzie dalej?”.

Po południu 13 lipca wyładowano nas na stacji kolejowej Kozielsk (na linii kolejowej Smoleńsk–Orzeł), ustawiono w kolumnę czwórkową i pod eskortą (psy z tyłu) zaprowadzono do obozu w murach poklasztornych. Tam przeprowadzono szczegółową rewizję; zabrano noże, nożyczki, brzytwy, ostrza do „żyletek”, blaszane pudełka, złote zegarki, pierścionki itd. Zabrano nawet agrafki. W Kozielsku byłem po raz pierwszy badany – spisano kwestionariusz (oprosnoj list). Przesłuchujący mnie NKWD-zista zachowywał się poprawnie.

22 sierpnia wywieziono mnie w liczbie 126 podoficerów. Przed wyjazdem dokonano szczegółowej rewizji. Wieziono w wagonach przeznaczonych do przewożenia więźniów. W jednym przedziale, jak w wagonie osobowym, umieszczono 16 osób. W wagonie okutym na zewnątrz i wewnątrz ściany rozgrzane, powietrza brak, stać w przedziale nie wolno. Gdy 25 sierpnia wyszedłem z wagonu, ledwie poruszałem nogami. Nogi w kostkach były obrzękłe, musiałem zdjąć buty.

Po wyładowaniu na stacji kolejowej Babynino (odległej od Kozielska o 140–150 km) przewieziono nas samochodami ciężarowymi (trzytonówki) do obozu w Juchnowie. Tam znowuż rewizja szczegółowa. Zabrano wszystkie drukowane i zapisane papiery, fotografie żony i córki. Umieszczono nas w baraku. Spaliśmy na deskach, prycze w trzy kondygnacje, w ścisku. W nocy brak było powietrza, musiałem nieraz wychodzić przed barak, cofając się do środka na widok służbowego NKWD-zisty. Około 20 września 1940 r. władze obozowe dokonały nowego podziału internowanych. Utworzono 12 setek (kompanii) z internowanych pochodzących z terenów okupowanych przez Niemcy. Pozostałe 14 – z internowanych pochodzących z terenów okupowanych przez Związek Sowiecki.

Życie w obozie koncentrowało się przeważnie w barakach, przy czym każdy z nich miał swoją nazwę. I tak był „belweder” – najbardziej okazały (jeżeli można użyć tego określenia) budynek, był „pekin”, gdzie się mieszkało na pryczach o trzech kondygnacjach i gdzie był największy gwar i siedlisko zdecydowanej opozycji, była „owczarnia”, gdzie mieścili się sami szeregowcy – owieczki (faktycznie najbardziej ruchliwy i przedsiębiorczy element), i była „stajnia”, gdzie „mieszkały” dwie kompanie podchorążych i cztery kompanie podoficerów. Ja wchodziłem w skład 23 kompanii (sotni). Kompanie liczyły po stu ludzi, dzieliły się na dziesięć dziesiątków. Na czele kompanii (rota) i dziesiątków stali komendanci kompanii i dziesiątkowi – wszyscy z wyboru.

Obóz był to, prawdopodobnie, folwark dużego majątku Pawliszczew Bor. Dawniej należał do magnata rosyjskiego Orłowa-Dawydowa, hodowcy słynnych w Rosji carskiej „orłowskich rysaków”. Był położony w lasku iglastym. Zajmował przestrzeń ok. jednego hektara (500 m długości i 200 m szerokości) odrutowany podwójnym rzędem drutów przeszło dwumetrowej wysokości, pomiędzy rzędami drutów przestrzeń ok. dwumetrowej szerokości. Naokoło sześć wieżyczek strażniczych, na których w dzień i w nocy stały posterunki. W nocy naokoło chodziły patrole z psami. Często się rozlegały okrzyki: Stoj! Kto idiot? W nocy nadto chodziło wewnątrz dwóch strażników bez broni.

Życie płynęło dość monotonnie: rano zbiórka na prowierkę (apel), później śniadanie, od godz. 12.00 do 13.00 obiad, wieczorem o 17.00 herbata. Kompanie kolejno pełniły służbę w obozie – obieranie ziemniaków, oczyszczanie i porządkowanie terenu, rąbanie drzewa i inne. Wyżywienie było względnie do wytrzymania – każdy otrzymywał dziennie 800 g chleba razowego, 20 g cukru na śniadanie; zupa przeważnie jaglana, na obiad również zupa jaglana i kasza też jaglana lub grochowa, często tłuczone kartofle. Porcja zupy ok. trzech czwartych litra.

W chwilach wolnych czytaliśmy książki. Wielu miało książki polskie – wymieniano je między sobą. Korzystaliśmy z biblioteki obozowej, w której sporo było książek rosyjskich pisarzy starszej generacji. Literatura sowiecka o nastawieniu propagandowym, tygodniki i miesięczniki cieszyły się mniejszym powodzeniem – brano je przeważnie, żeby wydrzeć kilka kartek na bibułę do kręcenia papierosów z machorki, której dostawaliśmy po pięć 50-gramowych paczek miesięcznie. Z utworów pisarzy sowieckich znalazłem zaledwie kilka książek, które były coś warte.

Wiele uczono się języków obcych – angielskiego, francuskiego, niemieckiego, rosyjskiego. Wyrabiano pudełka do tytoniu, szachy, cygarniczki, pierścionki i inne rzeczy. Niektóre przedmioty, robione ręcznie dużym nakładem pracy, można było nazwać arcydziełami, np. pudełko do tytoniu wykonane przez pchor. Krauze, na którym umieścił proporczyki wszystkich polskich pułków kawalerii było piękne (proporczyki wykonano ze szczoteczek do zębów). Plac w obozie, gdzie rzemieślnicy obozowi założyli swe „warsztaty”, żartobliwie nazwano COP-em. Śliczne były miniatury obrazów świętych rzeźbione w kości lub medaliki z monet srebrnych przemyślnie zachowanych przez internowanych. Co parę miesięcy odbywały się rewizje w barakach (dziwnym zbiegiem okoliczności rewizje odbywały się przed 11 listopada, 19 marca i 3 maja). Zabierano masę narzędzi: pilników i pilniczków, dłutek, szydełek, świderków i innych. Robiono je znowu.

Specjalni politrucy (politiczeskij rukowoditiel – oświatowiec) przeprowadzali pogadanki, które początkowo cieszyły się niezłą frekwencją. Korzystano z nich, aby podkreślić warunki życia w Polsce, stosunki (robiono zawsze porównania pomiędzy życiem i stosunkami w Polsce a w Sowietach), zadawano pytania, na które politruk nie zawsze mógł dać odpowiedź. Byli to ludzie ograniczeni, naszpikowani bibułą propagandową. Z jednego z nich, st. lejtnanta Sokołowa zwanego pospolicie Fiedia, robiono dosłownie kpinki. Temu ostatniemu za powiedzonko: „Anglia to prostytutka” dano takie „picie”, że musiał uciekać z pogadanki.

Na pogadankach, biesiedach, politrucy usiłowali podważyć wiarę internowanych w zwycięstwo sprzymierzonych. Nieraz dość przebiegle, przeważnie niezręcznie, dowodzono, że społeczeństwo Anglii jest tak zgniłe i zdegradowane, że teraz – odosobnione – niechybnie wojnę z Niemcami przegra, jest to tylko kwestia czasu. Krytykowano rząd polski, twierdząc że idzie na postronku zgniłej burżuazji. Na twierdzenie, że Polska jako państwo burżuazyjne już nie powstanie, że może istnieć tylko jako czerwona i członek Związku Sowieckiego, omalże do oczu politruka nie skakano. Na jednej z takich pogadanek sierżant-protekor [?] Bortkiewicz z Grodzieńszczyzny powiedział, że on gotów siedzieć dziesięć lat w obozie, ale do Polski wolnej i niepodległej wróci. Wrażenie było piorunujące, dopytywano się o jego nazwisko.

Byłem na dwóch czy trzech takich pogadankach i przestałem na nie chodzić – były zbyt obrzydliwe, aby ich słuchać, i zbyt głupie, aby na nie replikować. Zresztą młodzież śmiało i skutecznie na nie reagowała. Po paru miesiącach władze NKWD już zorientowały się w naszych nastrojach, frekwencja była zbyt mała. Wykorzystywano więc tygodniowe – co niedziela – wyświetlanie filmów sowieckich, aby przed filmem wygłosić pogadankę. Na sali w świetlicy rozpoczynało się kasłanie, chrząkanie, siąkanie nosem. Prelegent musiał prędzej kończyć swoją pogadankę lub też ją przerywał. Podziwiałem upór tych matołów – politruków. Na pogadanki urządzane w Wielkim Tygodniu przybyli nieliczni, odprowadzani krzykami, gwizdami, biciem w menażki. Interweniował służbowy NKWD-zista.

W październiku w obozie zawiązało się kółko badaczy historii partii komunistycznej, nazywane pospolicie gminą. Należeli do niego nieliczni, w tym kilku podoficerów zawodowych. Unikano obcowania z nimi. Gdy jeden próbował agitować w baraku, pobito go. Rej w kółku tym wodzili plut. pchor. Ułowicz – student Politechniki Warszawskiej i kpr. Dobrowolski – nauczyciel z Mołodeczna, lewy PPS (obecnie służy w brygadzie pancernej). Plutonowy podchorąży Ułowicz wstąpił w sierpniu 1941 r. do Armii Czerwonej. Należał do „gminy” chor. Szukszto Zygmunt, obecnie w Kompanii Warsztatowo-Transportowej Ośrodka Zapasów i Etapów [Armii Polskiej na Wschodzie]. Nazwisk innych obecnie nie pamiętam. Był w „gminie” sporządzony plakat – robotnik z młotem wołający „Przez Związek Sowiecki ku Polszy Radzieckiej”.

Najbardziej dokuczliwe były badania. Trwały od września 1940 do kwietnia 1941 r. Odbywały się w budynku, tzw. 1 korpusie, gdzie mieściły się biura komendy obozu i pokoje śledczych (śledowatielej). Niektórych wzywano po kilka, a nawet kilkanaście razy. Ja byłem wzywany sześć czy siedem razy, po raz pierwszy w połowie października 1940 r. Wprowadzono mnie do pokoju, gdzie siedział st. lejtnant. Poczęstował mnie papierosem i szczegółowo rozpytywał o dane co do mojej osoby. Musiałem opowiedzieć swój życiorys. Zatrzymywał się na niektórych faktach z mego życia, coś notował. Trwało to ok. dwóch godzin. Kazał mi przyjść na drugi dzień. Przyszedłem. Posadził mnie przy stole i polecił napisać życiorys. Szło to dość mozolnie – zapomniałem pisownię rosyjską, a na dodatek musiałem trzymać się faktów opowiedzianych dnia poprzedniego.

Przy następnych badaniach wciąż rozpytywał o różne osoby, znane mi i nieznane. Niektóre pytania były nieoczekiwane, podchwytliwe. Często dotyczyły nazwisk ludzi rzekomo pracujących lub współpracujących w „dwójce” (Oddział II); wymieniał nazwiska internowanych. Odpowiadałem, że nie służyłem w wojsku zawodowo i z wojskowymi nie utrzymywałem stosunków. Mimo to często powracał do tego tematu. Po paru godzinach takich „rozmówek” wychodziłem spocony, zmęczony, z bólem głowy. Według oświadczeń kolegów ich pytano mniej więcej o to samo. Zachowanie się śledczego było poprawne. Słyszałem od kolegów, że w stosunku do niektórych oficerowie NKWD ponoć unosili się, zarzucali kłamstwa, grozili karami. Bardzo się ciekawili, o czym internowani mówią między sobą. Początkowo większość nie krępowała się zbytnio w wypowiadaniu swego zdania, lecz gdy po paru dniach wezwano jednego czy drugiego do 1 korpusu i oficer NKWD pytał, czy on to a to mówił w obecności tego a tego, stało się jasne, że są szpiedzy, którzy donoszą o słyszanych rozmowach. Zrobiliśmy się bardziej ostrożni i wstrzemięźliwi.

Było kilku niepoprawnych, którzy klęli Sowiety i sowieciarzy, rozstawiając rodziny ich po kątach. Do takich należał mój sąsiad z pryczy, chorąży Daszkiewicz Cyryl z 6 Pułku Piechoty Legionów w Wilnie, który o wszystkim sowieckim nie mówił inaczej, jak nie użył znanego epitetu znieważającego matkę. Jest obecnie w Dywizji [Brygadzie] Karpackiej. Zdarzały się momenty humorystyczne. Na przykład jeden st. strzelec (zapomniałem jego nazwisko) zadał podczas pogadanki parę drażliwych pytań i dał ciętą odpowiedź politrukowi, naturalnie w języku polskim (znał rosyjski, ale udawał, że nie zna). Politruk łapie notes i ołówek, pyta o nazwisko (familia). Starszy strzelec z głupia frant odpowiada: „Związek Sowiecki moją familią zaopiekował się, ojca wsadzili do więzienia, matkę z siostrą wywieźli na Syberię, a brata, jeżeli nie zamknęli w więzieniu, to wzięli do Armii Czerwonej”. Przetłumaczono politrukowi całą rozmowę, który nie od razu się zorientował się. Tymczasem dowcipniś zwiał.

Poza druty internowanych nie wyprowadzano, z wyjątkiem kilku ślusarzy, którzy pracowali w warsztacie przy elektrowni tuż obok obozu. Wszystkie prace poza obozem wykonywali kołchoźnicy z pobliskiego kołchozu. Z nastaniem wiosny kołchoźnicy zostali zastąpieni 37 internowanymi, których izolowano, tak że pozostali w obozie prawie nie mieli z nimi styczności. Tych 37 nazwano „kołchoźnikami”. Przez niektórych z nich dowiadywaliśmy się, co się dzieje poza obozem. Jedynym łącznikiem ze światem było radio, lecz audycje były wyłącznie z Moskwy. Codziennie w godzinach, kiedy nadawane były komunikaty, tłumy stały przed dwoma głośnikami na terenie obozu.

W maju 1941 r. przestano wzywać na badania, wykańczano na gwałt rozpoczęte roboty budowlane. Część narzędzi oczyszczono i spakowano do skrzyń, pakowano magazyny.

„Kołchoźnicy” przynieśli wiadomość, że wyjeżdżamy gdzieś na północ. Istotnie, 14 maja 1941 r. pierwsze 11 kompanii otrzymało rozkaz wyrzucenia słomy z sienników i spakowania rzeczy. 15 maja o świcie pobudka, zbiórka, szczegółowa rewizja i odmarsz. Odprowadzono odchodzących z pieśniami. Dozorcy nasi wściekali się. Druga partia, dziesięć następnych kompanii (tysiąc ludzi), odmaszerowała 31 maja. Ja należałem do pozostałości.

7 [sic!] maja pakuje tobołki reszta. 8 maja pobudka o świcie, śniadanie, szczegółowa rewizja i ok. godz. 11.00 odmarsz. Było nas ok. 500. Pozostała garstka ok. stu osób. Byli to chorzy, słabeusze, uznani w swoim czasie przez specjalną komisję lekarską z Moskwy za niezdolnych [do pracy]. Teraz dopiero domyśliliśmy się celu owej komisji. Nie ulegało wątpliwości, że jedziemy na roboty. Uparcie trzymała się gadka, że jeszcze w kwietniu zapadły wyroki skazujące na przymusowe roboty, najmniej na pięć lat, każdego z nas. Później dopiero, w sierpniu, okazało się, że była to prawda.

Otoczono naszą grupę konwojentami, z obu stron szły „ubezpieczenia boczne”, z tyłu kilku z psem. Dowódca eskorty – kapitan – zapowiedział, że gdy wyjdziemy za miasteczko, wolno śpiewać. Z zezwolenia tego skorzystaliśmy. Przez całą prawie drogę do stacji kolejowej (ok. 40 km) śpiewaliśmy. Co dwie godziny mieliśmy odpoczynek 10–15 min. Gdy przechodziliśmy wsie, cała ludność była na drodze. Z szeregów padały zapytania, żarty. Odpowiedzi nie było. Nie była to obojętność – obawiali się NKWD lub donosicieli we wsi. Że tak było, najlepszym dowodem to, że gdy przechodziliśmy przez miasteczko Juchnowo obok obozu, gdzie o nas mieli lepsze wiadomości, zaobserwowałem płaczące kobiety i słyszałem, jak stojąca obok staruszka mówiła, robiąc krzyż w powietrzu nieszczastnieńkije (nieszczęśliwcy), takie mołodyce (tacy młodzi). W Babyninie obok stacji kolumnę zatrzymano w oczekiwaniu na załadowanie do wagonów. Dookoła zgromadziła się ludność. Słyszałem głośne rozmowy. Jakiś młody robotnik tłumaczył kilku dziewczętom: Da kakije eto pieriesieleńcy, eto polaki. Słysz, kak rozgowariwajut. (Ależ jacy to przesiedleńcy, to są Polacy. Słyszysz jak rozmawiają.)

Szedłem w ostatnim szeregu. Obok miałem dwóch młodych żołnierzy, znanych mi jeszcze z Litwy, ładnych chłopców. Mówili po rosyjsku. Padło kilka komplementów z ust dziewcząt pod ich adresem. Jedna dziewoja powiedziała: Smiełyj narod. Pojut, szutiat. Im na wsio naplewat. (Odważny naród. Śmieją się, żartują, Na wszystko gotowi napluć). Jeden z młodzieńców odpowiedział po rosyjsku: „My, Polacy, naród twardy. Nastraszyć nas trudno. A śpiewamy dlatego, że płakać nie umiemy”. Drugi dorzucił: „Daj, krasawico, buziaka. Za roczek, półtora w swaty przyjadę!”. Odpowiedź: „Długo czekać. A buziaka bym dała, ale konwój nie pozwoli”. Rozmowa staje się ożywiona mimo flegmatycznych napomnień konwojenta, dość sympatycznego chłopca z Mohilewszczyzny, z którym w charakterze ziomka gawędziłem po drodze. Nadbiega jakiś major i wzywa do usunięcia się dalej: Grażdanoczki, otojditie! (Obywatelki, odejdźcie).

Przychodzi na mnie kolej, włażę do wagonu, świecę zapałką. Prycze zajęte, układam się na podłodze, plecak pod głowę. Dokucza pragnienie. Zmęczenie jednak robi swoje, zasypiam. Budzę się. Świta. Pociąg w biegu. Rozglądam się po wagonie. Wagon duży, ławiasty pulman. Jest nas 75. Ludziska leżą jeden obok drugiego. Okno (luki) zakratowane, z jednej strony w drzwiach rynienka do załatwiania potrzeb fizjologicznych. Zasypiam. Gdy obudziłem się znowu, pociąg stał. Na zapytanie kolejarza, jaka to stacja, odpowiada: „Moskwa i szybko odchodzi”.

Po paru dniach jazdy nie mamy już wątpliwości, że jedziemy na Północ, wszak jedziemy Koleją Murmańską. Noce są zimne. Żałuję, że w obawie obciążenia w marszu nie wziąłem koca. Krótka watowana kurtka nie okrywa; w nocy budzę się często z zimna. A tu na każdym niemal postoju stukanie w ściany, w podłogę. Parę razy w ciągu nocy otwierają się drzwi, włazi dwóch NKWD-zistów, wydają rozkaz zgromadzenia się po jednej stronie wagonu i rozpoczyna się prowierka. Liczą, dotykając każdego palcem, odliczony przechodzi na drugą stronę wagonu, mylą się, liczą od początku, klną, wymyślają. Rzuca się w oczy różnica. W obozie nie słyszeliśmy od NKWD-zistów mat w stosunku do nas. Internowany, który powiedział do kolegi znane powiedzonko, kończące się na mat, a doszło to do władzy, otrzymywał trzy do pięciu dni paki, za oskarblenie towariszcza (ubliżenie koledze).

Patrzymy przez luki. Przejeżdżamy przez większe miasta. Wszędzie kolejki, nawet do kiosku z kwasem czy lemoniadą są kolejki. Wszyscy ubrani więcej niż skromnie. Dużo chodzi jak łachmaniarze. Uśmiechniętej twarzy, weselszej rozmowy – ani na lekarstwo. Wszyscy chodzą, jakby w domu mieli bliskiego nieboszczyka. I przypomniał mi się wyświetlany w obozie w kwietniu film Wietier z wostoka (Wiatr od wschodu) według znanej książki Wandy Wasilewskiej. Jaką burzę okrzyków i gwizdań, klątw, nieraz najordynarniejszych, jakie słyszałem, wywołał ów film pośród internowanych. Koniec filmu oglądała bardzo nieliczna garstka (ja wytrzymałem do końca). Mam duże wątpliwości, czy „szary człowiek” sowiecki uwierzył w entuzjazm, z jakim na filmie chłopkowie nasi (chociażby z Małopolski Wschodniej) spotykali wojska sowieckie i całowali czołgi.

Jakieś 300 km na północ od Leningradu wzdłuż toru widziałem niekończące się, co trzy– cztery kilometry, obozy pracy przymusowej i nędznych łachmaniarzy przy pracy. Gdy później, za kilka dni, trafiłem do takiego obozu, doszedłem do wniosku, że było w tych obozach kilka milionów skazańców. I to była przed niespełna półtora rokiem stworzona Karelo-Fińska republika. I znowu przypomniała mi się opowiadana w obozie w formie anegdoty historyjka, że technik obozowy, gdy się dowiedział, że w Polsce było 35 milionów ludności, powiedział, że w Sowietach więcej w więzieniach i obozach (łagrach) siedzi niż w całej Polsce jest ludności.

15 czerwca 1941 r. wyładowano nas w Murmańsku i zaprowadzono do obozu za miastem. Był to tzw. pieriesylnyj łagier (obóz rozdzielczy). Gdy zbliżaliśmy się do niego, koledzy wcześniej od nas tam przybyli spotkali nas śpiewem „Jeszcze Polska nie zginęła…”. Spotkany skazaniec Rosjanin zapytał mnie, na jaki czas jesteśmy skazani. Wytłumaczyłem mu, że nie jesteśmy skazani, jesteśmy internowanymi żołnierzami polskimi. Nie uwierzył, ale powiedział, że za ten śpiew nam parę lat na pewno dołożą (zwiększą karę). Roześmiałem się. Ten przeżegnał się na dowód, że mówi prawdę jako stary bywalec obozowy. Poczułem ciarki na plecach.

Umieszczono nas w namiotach-barakach. Szkielet to ściany z desek, dach brezentowy. Długość takiego baraku-namiotu 21 m, szerokość 10 m. Wewnątrz prycze o dwóch kondygnacjach. Ciasno nie do opisania. Ja trafiłem do świetlicy obozowej. Do sali długości ok. 15 m, szerokości 10 m wprowadzono blisko 150 ludzi. Spaliśmy, siedząc. Pluskiew zatrzęsienie. Od wyjazdu z obozu nie rozbierałem się, zmieniłem tylko bieliznę. Brudną wyprałem.

21 czerwca wieczorem wyprowadzono nas z obozu i przyprowadzono do portu. Czekaliśmy do rana na statek. Trząsłem się z zimna, rano wpakowano nas do ładowni statku „Klara Zetkin”. O tym, żeby się położyć, nie mogło być mowy. Całą podróż do 30 czerwca spędzałem, siedząc lub stojąc w kolejce. Aby wyjść na pokład dla załatwienia potrzeb fizjologicznych trzeba było stawać w kolejce. Wypuszczano na pokład tylko czterech, reszta czekała aż wrócą. Wzdłuż burty wybudowano kilka prymitywnych ustępów. Czekało się, zależnie od zamiarów poprzedników, od dwóch do czterech godzin. Trafiały się przykre wypadki. Niektórzy zaczęli cierpieć na chorobę morską. Huśtało porządnie.

24 czerwca ktoś przyniósł z pokładu wiadomość, że Niemcy wypowiedziały Związkowi Sowieckiemu wojnę i że toczą się walki. Przypuszczam, że wiadomości tej udzielił jeden z „kołchoźników” (internowanych używanych do robót), a sam dowiedział się od marynarzy.

Wieczorem tego dnia (porę dnia odróżnialiśmy po skąpych plamach światła padającego z góry do ładowni) urządzono koncert. W przedniej ładowni, gdzie ja byłem, jechało sporo członków chóru i orkiestry zorganizowanej w obozie przez Dylonga z Poznania. Chór i orkiestra swymi występami (całkiem dobrymi, tak że zyskali uznanie wyższych władz obozu i nawet przyjezdnych z Moskwy dygnitarzy, dla których było specjalne przedstawienie) umilał nam szarzyznę życia obozowego. Wszak były to polskie pieśni i polska muzyka. Było dużo śpiewu, występy solowe, skecze, muzyka. Gitary, mandoliny, skrzypce własnej roboty muzykanci zabrali ze sobą.

Na rozkazy i krzyki dozorców nie zwracano najmniejszej uwagi. Na rozkaz komendanta transportu czy też dyżurnego oficera NKWD, by zaprzestać śpiewu, odpowiedziano milczeniem, a później gwizdaniem. Do rana za karę nie wypuszczano nikogo na pokład. Na drugi dzień oficer prosił o zachowanie spokoju. Korzystając z okazji, zapytano go, czy Związek Sowiecki jest w stanie wojny z Niemcami. Kategorycznie zaprzeczył. W słowa przedstawicieli władzy dawno przestaliśmy wierzyć. Wszak od początku wywiezienia do Rosji Sowieckiej zapewniano nas, że wkrótce będziemy zwolnieni, jak tylko dane co do miejsca naszego zamieszkania zostaną sprawdzone. Przed wywiezieniem na Północ jeden z politruków, gdy go pytano o termin wyjazdu, dał nawet słowo honoru, że z obozu nas nie ruszą.

Dopiero 30 czerwca opuściłem statek. Ostatnie trzy dni cierpieliśmy głód. Ze względu na wysoką falę nie można było ani nas wyładować, ani też dowieźć żywności – według twierdzeń naszych dozorców. Sądzę, że była inna przyczyna: tysiąc policjantów, których przywieziono o tydzień wcześniej, trzeba było przerzucić w głąb Półwyspu Kolskiego na budowę lotniska.

Nas, ok. dwóch i pół tysiąca, wyładowano w porcie wojennym Ponoj, położonym przy ujściu rzeki tejże nazwy, gdzie mieliśmy budować drogę przez mokrą tundrę od portu do lotniska. Znajdowaliśmy się pomiędzy 67 a 68 stopniem szerokości geograficznej, a więc poza kołem podbiegunowym. Nocy nie było. Niepokojące uczucie stale trwającego dnia. Słońca nie było [tylko], gdy padał deszcz. Deszcz znowuż pogarszał warunki, w jakich się znajdowaliśmy. Było tylko sześć baraków-namiotów 21 m na 10 m, w których mieścili się chorzy i część nowo przybyłych. Reszta biwakowała na powietrzu pod gołym niebem. Zresztą i ci, co zamieszkali w barakach-namiotach, nie mieli wygody, jak by się zdawało – na każdego przypadało (dosłownie) 18–20 cm miejsca na pryczy. Spać można było na dwie zmiany i to na jednym boku. Gdy jedna zmiana pracowała, druga spała. Było niewygodnie, ale można było przespać kilka godzin na twardej, nierównej pryczy, było ciepło przez tych kilka godzin.

Przez dwie doby nie miałem miejsca w baraku. Nie rozbierałem się od trzech tygodni. Jakkolwiek często zmieniałem bieliznę, czułem jednak przykre łaskotanie na plecach. W dni, gdy grzało słońce, próbowałem kłaść się na wrzosowisku, lecz ledwie się zdrzemnąłem, czułem zimno. Przez ubranie czułem wilgoć, budziłem się. Na domiar złego koc i ciepła bielizna były w walizce, która leżała między rzeczami innych poza drutami (ze względu na marsz z obozu do stacji kolejowej zalecono nam zabrać rzeczy najważniejsze, cięższe rzeczy wieziono osobno), gdzie je złożono po wyładowaniu. Rzeczy te miały być zrewidowane po raz nie wiem który. Z rewizją nie bardzo się nasi opiekunowie spieszyli. Zaczął padać deszcz. Niektóre tekturowe walizki butwiały, zawartość wysuwała się na zewnątrz. Tobołki zrobione z sienników były przemoknięte. Z bólem patrzyliśmy na niszczenie naszego skromnego dobytku. A przecież w Sowietach każda szmatka miała swoją wartość.

Na drugi dzień po wyładowaniu, 1 lipca, od godz. 7.00 do 19.00 pracowałem w porcie przy wyładowywaniu łodzi zwożących ze statku na brzeg deski, worki, siano, cegłę itp. W nocy nie mogłem nawet usiąść, trząsłem się z zimna. Dzwoniąc zębami, chodziłem i biegałem po placu obozowym. Drugiej nocy byłem tak znużony i śpiący, że parę razy przewróciłem się na równej (względnie równej) drodze. W barakach tak ciasno, że stopy postawić nie ma miejsca. Ludzie śpią, siedząc. Byłem głodny. Przeszło dobę nie paliłem papierosa. Machorkę (kilka paczek) miałem w walizce. Jak pamiętam siebie chłopcem – nie płakałem. Teraz byłem bliski płaczu. Ja, 42-letni chłop. Była zdaje się godz. 3.00. Przystanąłem obok wejścia do baraku. Zdaje mi się, że drzemałem. Ktoś, wyłażąc z baraku, potrącił mnie, przewróciłem się. Pomógł mi wstać. Pyta o machorkę. Nie mam. Wtem przychodzi mi do głowy myśl: proponuję mu paczkę machorki za odstąpienie miejsca do przespania się. Ale machorka w walizce, więc nie wierzy mi; jakąż mogę dać gwarancję, że mu oddam paczkę machorki? Proponuję w zastaw zegarek. Daję słowo honoru, że otrzyma machorkę, jak tylko dostanę walizkę. Waha się. Wtem słyszę, że ktoś woła mnie z baraku. Gdy powiedział swoje nazwisko, poznałem. Był to starszy strzelec z lotnictwa, Kubuszek (byliśmy w jednym obozie na Litwie). Proponuje mi miejsce bez machorki. Włażę do baraku, walę się na opróżnione przez Kubuszka miejsce i zasypiam. Zdaje się, że nawet zapomniałem mu podziękować. We wrześniu 1941 r. wyjechał do Anglii.

Karmiono nas w obozie Ponoj bardzo źle. Dzienna racja składała się z 300 g chleba (tyle chyba nie było), dwóch kostek cukru i dwa razy dziennie zupy gotowanej z rybą. Bardzo często zupa była rozbełtaną w gorącej wodzie żytnią mąką. Wodę brano z rzeki Ponoj – tworzono od brzegu (pod górę) do kuchni łańcuch z 600–800 ludzi i podawano sobie wiadra. Częste były wypadki spóźnienia się dozorcy NKWD-zisty i czerpano z rzeki wodę, gdy rozpoczynał się przypływ. Zupa i herbata były [wtedy] gorzko-słone. Żartowano, że nie trzeba będzie gorzkiej soli. Istotnie nie trzeba było. Z braku wody pitnej (zdarzały się dni, gdy nie otrzymywaliśmy wody) pito wodę z kałuży.

Pracowaliśmy grupami na dwie zmiany: przy budowie drogi i przy wyładunku w porcie. Praca trwała 12 godzin. Zbiórka do pracy odbywała się o godzinę wcześniej, a po powrocie z pracy nieraz przeszło godzinę czekaliśmy pod bramą na wpuszczenie do obozu. Stale byliśmy głodni. Niektórych z nas − pracujących na drodze – podtrzymywali ci, co pracowali w porcie. Co drugi dzień wyładowywano żywność, więc kradziono, co się dało – kaszę, rybę, konserwy, konserwowane mięso, tłuszcze, chałwę – i dzielono się z kolegami. Byłem i ja parę razy na takiej uczcie. Trzeba było być na miejscu, żeby móc podziwiać pomysłowość tych ludzi, cuda dokonywane dla zdobycia drzewa do ugotowania strawy, że się tak wyrażę „prywatnie”.

Była jeszcze grupa tzw. mułów. Było to 250 najmłodszych, najzdrowszych ludzi – weszli do niej prawie wszyscy podchorążowie (sądzę że było to zrobione celowo) − którzy nosili żywność dla pracujących na lotnisku. Maszerowali co drugi dzień, objuczeni źle dopasowanymi worami wagi 30–35 kg, na kierunek, tundrą, brnąc nieraz po kolana w błocie i wodzie powstałej z topniejącego śniegu, zjeżdżając po stromych zboczach i drapiąc się na zbocza wąwozów. Żeby mieć pojęcie, jak ci ludzie wyglądali po powrocie, trzeba było ich widzieć. Większość była mokra i ubłocona, bez przesady, po uszy. Jak nieludzko byli wymęczeni marszem najlepiej świadczy fakt, że po całodziennym lub całonocnym marszu (do lotniska było ok. 15–16 km w jedną stronę) zrzucali ubranie i kładli się mokrzy spać, nie czekając na posiłek.

Pracę nieraz katorżniczą mieli internowani, skierowani do pracy przy budowie lotniska. Między innymi był tam Nojek Leonard z 1 Kompanii Batalionu Wartowniczego. Pracowało tam ok. 1,6 tys. internowanych. Mieszkali w namiotach zrobionych z koców lub sienników. Nie było nawet żadnych zabudowań oprócz namiotów dozorców i magazynu. Pracowali po 12 godzin, na dwie zmiany. Wykrojone łopatami kawały nowego torfowiska z braku nosideł przenoszono na dwóch łomach, nieraz na odległość stu kilkudziesięciu metrów. Zwiększało to ciężar i wyczerpywało ludzi. Pracowali 12 godzin bez posiłku i przerwy, zezwalano jedynie na krótkie przerwy dla zapalenia papierosa, jeżeli kto jeszcze miał machorkę. Były dni, że otrzymywali (dosłownie) 85 g chleba. Strawę gotowali we własnym zakresie. Gdy spotkałem kolegów półtora tygodnia później, po powrocie z lotniska, byli wychudzeni, policzki zapadnięte, oczy zaczerwienione, zapadłe twarze i ręce opuchnięte od ukąszeń komarów. Komary były istną plagą. Nad obozem i grupami pracujących unosiły się ich chmary. Miały ucztę.

Ale było pewne, że jest wojna Związku Sowieckiego z Niemcami. To był atut, na który śmiało mogliśmy stawiać. Terminy pięcio- i ośmioletnie, na jakie byliśmy skazani, nie były już tak straszne. Dyscyplina została zaostrzona. Kilku (m.in. sierż. pchor. Bruziewicz z Polskiego Radia w Warszawie) posadzono w jednej bieliźnie do ciemnicy. Była to mała szopa z desek o nieszczelnej podłodze, nad strumykiem. Jednego starszego posterunkowego policji – który uderzony kolbą przez konwojenta, krzyknął: „Kiedy wy przestaniecie nas męczyć!?” – niezwłocznie aresztowano. Z pewnością trafił do tejże ciemnicy.

11 lipca ściągnięto internowanych z lotniska. Wieczorem zarządzono zbiórkę i zaprowadzono nas do portu. Przez całą noc (według zegarka) wpychano nas z akompaniamentem krzyków i przekleństw do ładowni dwóch niedużych statków. Mać wisiało w powietrzu. Kolby konwoju były w robocie. W drodze jeszcze większy ścisk i kolejki niż na „Klarze Zetkin”. 13 lipca przyjechaliśmy do portu w Archangielsku, gdzie półtorej doby czekaliśmy na wyładowanie. Było bardzo dużo chorych na biegunkę. Tu się przejawiło w całej swej okazałości słynne rosyjskie naplewat (napluć). Z prowizorycznych ustępów wydzieliny ściekały do wody, kał pływał naokoło statku. Do tej wody opuszczano ze statku rękaw i pompowano wodę do picia. W czasie postoju w Archangielsku dawano do jedzenia surową soloną rybę, surową kapustę, chleb i do picia surową wodę. 15 lipca wyładowano nas i zaprowadzono do obozu. Były to właściwie dwa małe podwórka – jedno o powierzchni ok. dwóch tysięcy metrów kwadratowych, drugie nieco mniejsze. Na każdym stały trzy baraki (20 na 10 m) kryte brezentem. Na tym oparkanionym i okratowanym skrawku mieściło się ok. czterech tysięcy ludzi. Szczęśliwcami byli ci, co dostali się do baraków (należałem do nich). Reszta drzemała, siedząc, we dnie i chodziła przez całą noc (noc, w czasie której można było czytać). Przez cały obóz przepływał nakryty deskami kanał. Smród był czasem nie do wytrzymania.

Przez 30 godzin nie dostaliśmy nic do jedzenia. Gdy nie pomogły krzyki „dawaj jeść”, rozpoczęliśmy śpiew. Pieśni, a zwłaszcza kościelnych, NKWD-ziści bali się najbardziej.

Niezwłocznie zdwojono posterunki na wieżyczkach strażniczych, uzbrojono je w ckm, otwarto bramę i zaprezentowano nam oddział ok. 30–35 czerwonoarmiejców czy też NKWD-zistów ładujących broń. W odpowiedzi – śpiew Roty z odkrytymi głowami. Na sąsiednich podwórkach rozpoczął się gwar, krzyki. Odróżniłem: Brawo, riebiata! Nie poddawaj! (Brawo chłopcy! Nie poddawać się!). Za kilkanaście minut figura urzędowa w bramie prosi o spokój i przyrzeka wydanie prowiantu. Dopięliśmy swego. Nie zważając na złe warunki, głód, chłód, brud i choroby byliśmy pełni nadziei, że nas nasi opiekunowie nie wykończą, że będziemy jeszcze w Wojsku Polskim. Skąd ta pewność, nie potrafię wytłumaczyć.

Połowa była chora na biegunkę, było sporo objawów czerwonki. W ustępach ludzie mdleli. Major prof. dr Aleksandrowicz – były wiceminister oświaty – był wszędzie. Nie trzeba było go wołać, sam, wydawało mi się, przez całą dobę bez przerwy obchodził obóz, pomagając, pocieszając, prowadząc chorych. Nie mogę tego powiedzieć o innych lekarzach, np. porucznika lekarza dr. Niemczyka (obecnie w Dowództwie Etapów) w ogóle nie widziałem. Znane mi są narzekania żołnierzy na niego.

25 lipca załadowano nas po 35 osób do wagonów. Jechaliśmy na wypoczynek. Jako żywność chleb, suchary, śledzie. W czasie podróży dwa razy otrzymaliśmy gorącą wodę do herbaty. Normalnie czerpano wodę z rowu obok toru, chlorowano i podawano do wagonów. Nad rynienką stale ktoś siedzi, kolejność reguluje komendant wagonu. 60 procent chorych na biegunkę, ja również. Obawiając się czerwonki, nic nie jadłem. W wagonie smród nie do wytrzymania.

29 lipca wyładowano nas na stacji Włodzimierz. Mieliśmy iść do Suzdala, do obozu wypoczynkowego. Kilkuset chorych odseparowano – mieliśmy iść wolniej. Byłem osłabiony, prawie nie jadłem cztery dni, tylko nieco żytnich sucharów. Wyruszyliśmy o godz. 7.00, w Suzdalu byliśmy o północy. Wytrzymałem. Dobrze zrobiła otrzymana w połowie drogi gorąca herbata. Obóz mieścił się w klasztorze, jednym z wielu zabytków z XVI w. Stały w nim załogą w latach 1611–1612 oddziały polskie. Stwierdził tak dyrektor muzeum suzdalskiego. Odpoczywaliśmy, leżąc całymi dniami na słońcu i wdychając przepojone zapachem kwitnących lip powietrze. Mieszkaliśmy w budynkach poklasztornych, w kapliczce i cerkwi wybudowanej w XVII wieku. Było spokojnie, względnie czysto, chociaż ciasno, mieliśmy kąpiel, można było się rozebrać na noc. Pod dostatkiem wody. Chleba mało – tylko 400 g w pierwszych dniach. Od 4 sierpnia rację chleba podniesiono do 700 g. Porcje zupy były skąpe. Ale dziwna rzecz, nikt nie przywiązywał do tego większej wagi, z wyjątkiem kilku żarłoków. Była to rzecz nieistotna, drugorzędna. Wiedzieliśmy, że gen. Sikorski zawarł umowę ze Związkiem Sowieckim. Jak poprzednio pluto na Polskę i zohydzano wszystko co polskie, tak obecnie ci sami ludzie przesadzali w pochwałach (np. politruk Wereszczagin i drugi, st. lejtnant popularnie zwany Wańka-wstańka).

Nie widziałem defilady przed płk. Sulik-Sarnowskim. Leżałem w szpitalu, miałem ostre zapalenie stawów kolanowych. Koledzy opowiadali szczegółowo przebieg uroczystości. Wielu miało wilgotne oczy. 3 września opuściliśmy Suzdal, a 6 września byliśmy w Tatiszczewie, gdzie formowała się 5 Dywizja Piechoty. Po wyjściu ze szpitala 25 września otrzymałem przydział do kompanii zbierającej ośrodka zapasowego 5 Dywizji Piechoty. Od żony z Wilna otrzymałem tylko jeden list, 17 stycznia 1941 r. Pisałem co miesiąc od listopada 1940 do maja 1941 r. Odpowiedź była na pierwszy mój list.

Miejsce postoju, 10 marca 1943 r.