HELENA HEGIER

Warszawa, 19 października 1945 r. Sędzia śledczy Mikołaj Halfter przesłuchał niżej wymienioną w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań i obowiązku mówienia prawdy oraz o znaczeniu przysięgi sędzia odebrał przysięgę, po czym świadek zeznała, co następuje:


Nazywam się Helena Hegier
Wiek 29 lat
Imiona rodziców Franciszek i Anna
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Kawęczyńska 16 m. 15
Zajęcie biuralistka
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarana
Stosunek do stron pokrzywdzona

W styczniu 1941 roku zostałam zaaresztowana przez gestapo w Międzyrzecu Podlaskim. Stamtąd zostałam przewieziona do gestapo w Radzyniu, skąd po dwu tygodniach wypuścili mnie na wolność. Jednakże po czterech dniach znowu zaaresztowano mnie w Międzyrzecu, skąd znowu przewieziono do Radzynia, a stamtąd do więzienia na Zamku w Lublinie. W czasie przesłuchań bito mnie tylko w Radzyniu, gdzie bito mnie po twarzy pejczem.

W czasie mego pobytu w gestapo w Radzyniu w toku przesłuchania został zabity jakiś mężczyzna. Gdy wyprowadzano mnie na spacer, zajrzałam przez wizjer do celi męskiej i zobaczyłam tam na stole wyciągniętego mężczyznę. Miał on chyba nie więcej niż 20 lat. Innych mężczyzn w tym czasie przeprowadzono z tej celi do innej. Później wieczorem słyszałam odgłosy zbijania desek, po czym słyszałam, że kilka osób coś wynosiło. Dowiedziałam się następnie od jednej ze współwięźniarek, że mężczyzna ten został zabity w czasie przesłuchania. Będąc w gestapo często widywałam mężczyzn Polaków, przebywających tam w areszcie z posiniaczonymi twarzami; niektórzy z nich prawie nie mogli chodzić. Do pokoju, w którym odbywały się przesłuchania, przechodziło się przez inny pokój, w którym odbywało się bicie. Widziałam tam na środku dość wysoką skrzynię (na której, jak słyszałam, kładli w czasie bicia) oraz pejcze i rękawice bokserskie. Mnie tam też grożono biciem i gestapowcy pokazywali mi tę skrzynię, mówiąc, że „jak wielu innych i ja tam dostanę”.

Do żadnych zarzutów, poza jednym: że nazwałam jednego z gestapowców pastuchem, nie przyznałam się. Jednakże musiałam podpisać pod groźbą bicia protokół, którego mi nie chcieli odczytać. Później w Lublinie (gdzie domagałam się powtórnego przesłuchania), powiedzieli, że przecież przyznałam się już do wszystkiego i podpisałam protokół. Protokołu tego mi i w Lublinie nie odczytano.

W Lublinie przebywałam do 21 września 1941 roku, kiedy razem z innymi kobietami, w liczbie około 150, przewieziono mnie do Ravensbrück. Zapewniano nas zresztą w Lublinie, że powiozą nas na roboty do gospodarzy na wieś.

W Ravensbrück otrzymałam numer 7 898. Zdaje mi się, że – gdy opuszczałam obóz w końcu kwietnia 1945 – więźniarki miały już numery ponad 18 tys. czy też 180 tys. Nie pamiętam tego. Każda z więźniarek otrzymywała numer. Gdy ja tam przyjechałam, to było około 10 baraków mieszkalnych. Przeciętnie w bloku było wtedy po 200 więźniarek. W kwietniu 1945 były już 32 baraki mieszkalne. W tym czasie na blokach (to znaczy w baraku) mieszkało chyba po 1,5 tys. więźniarek. W pierwszych paru latach wywieziono z obozu do fabryk około kilku tysięcy więźniarek. W końcu 1944 i w 1945 roku wywożono z obozu bardzo dużo. Ogółem wywieziono w tym czasie co najmniej kilkanaście tysięcy osób.

W tym okresie bardzo dużo przywozili i wywozili. Niektóre transporty przebywały w tym czasie w obozie Ravensbrück tylko po kilka dni.

Wzięto mnie na operację 21 listopada 1942 roku. Byłam przedtem zupełnie zdrowa. Najpierw kazali mi się wykąpać w łazience szpitalnej. Nie zapytano mnie oczywiście, czy się zgadzam na zabieg. Przed operacją lekarka Oberheuser zmierzyła mi tylko temperaturę i zapytała, czy jestem zdrowa. Temperatura okazała się normalna, ja oświadczyłam, że jestem zdrowa. Żadnego poza tym badania lekarskiego nie było. Przed operacją „siostra niemiecka” ogoliła mi obie nogi do kolan. Następnie otrzymałam zastrzyk domięśniowy, który mnie oszołomił. Otrzymałam także do wypicia jakiś bezbarwny, bez zapachu płyn. Następnie – w stanie oszołomienia, jednakże przytomną – przewieziono mnie wózkiem przed drzwi sali operacyjnej, gdzie zrobiono mi zastrzyk dożylny i nałożono na twarz maseczkę. Straciłam wówczas przytomność.

Zaznaczam, że nie stawiałam oporu, chociaż wiedziałam, że grozi mi operacja, bo w owym czasie w obozie surowo karano za każdy sprzeciw, toteż obawiałam się, że mogą mnie rozstrzelać lub powiesić.

Od koleżanek, przebywających w szpitalu ze mną na jednej sali wiem, że moja operacja trwała przeszło pół godziny.

Odzyskałam przytomność na swoim łóżku w sali ogólnej. Czułam bezwład w obu nogach, poczynając od pachwiny. Były one jak ciężkie kłody. Po obejrzeniu nóg zauważyłam, że na każdym udzie i na każdym podudziu mam gazę umocowaną plastrami. Przez gazę przesączała się krew. Każda z tych ran miała około 15 cm. Zdaje się, że mniej więcej po upływie godziny od operacji miałam już temperaturę około 39° (mierzono mi ją wówczas i widziałam termometr). Tak wysoka gorączka utrzymywała się przez pięć czy sześć dni.

W tym czasie odczuwałam dość duży ból w ranach, tego typu, jaki się miewa, gdy tworzy się wrzód. Czułam także ranę. Przez ten czas nie robiono mi żadnych opatrunków. Te plastry gazy, które zauważyłam bezpośrednio po operacji, przez te pięć czy sześć dni nie były zmieniane. W tym okresie dawano mi tylko morfinę w płynie. Żadnych poza tym zastrzyków. Mój organizm morfiny nie znosił i zawsze po jej wypiciu miałam torsje.

Po upływie tych pięciu czy sześciu dni na łóżku moim zrobiono mi opatrunek. Widziałam jego przebieg. Polegał on na tym, że wyciągnięto szwy i nałożono plastry posmarowane jakąś żółtą maścią.

Po dwu tygodniach od operacji rany zasklepiły się i wtedy wzięto mnie ponownie na operację; przed nią dano mi do picia bezbarwny płyn (około 10 cm) oraz dostałam zastrzyk dożylny, znowu nałożono mi na twarz maskę. Straciłam przytomność. Oprzytomniałam na łóżku. Stwierdziłam wówczas, że na lewym udzie mam założoną świeżą gazę, przez którą sączyła się krew. Na innych ranach zmieniono plastry, którymi były przykryte rany. Bolesna była tylko rana na lewym udzie. Znowu miałam przez kilka dni temperaturę około 39°, przy czym, gdy naciskałam okolice świeżego cięcia, to przez gazę przesączała się ropa koloru zielonkawego. Widziałam tę ranę w kilka dni po operacji, zdjęłam bowiem wówczas sama plaster i stwierdziłam, że cała rana była zaogniona, zaropiała. Koleżanki dostarczyły mi materiały i zrobiłam sobie opatrunek, zmieniając gazę, którą posmarowałam przed założeniem maścią borową. Po upływie dwu tygodni poddano mnie trzeciej operacji, która polegała m.in. na otwarciu rany na drugim (prawym) udzie. Przebieg dalszy był mniej więcej taki sam, jak po drugiej operacji.

Zaznaczam, że gdy robiono mi trzecią operację, miałam jeszcze temperaturę około 39°. Przed trzecią operacją zastrzyknięto mi „prontosil”. Że był to właśnie „prontosil” wiem od lekarki Oberheuser. Ta rana po zabiegu również ropiała. Po upływie dwu tygodni od trzeciej operacji zrobiono mi czwartą, w czasie której m.in. otwarto mi niezabliźnioną jeszcze ranę na lewym podudziu. Przebieg gojenia się był mniej więcej taki sam jak po poprzedniej, z tym, że w dolnej części tej rany brzegi jej były rozchylone i jakby uniesione do góry – tak, jak gdyby wewnątrz było coś włożone. W tym miejscu z rany wciąż sączyła się krew. Samo to miejsce było pozbawione czucia. Nie czułam w niej większego bólu niż w innych po operacjach. Ranę tę oglądałam mniej więcej w godzinę po czwartej operacji, kiedy sama sobie ją obnażyłam. Ból w tej ranie był piekący, tym się różnił od bólu w innych ranach. Po czwartej operacji przez półtora miesiąca nie mogłam nawet [ruszyć] palcami nóg, bo sprawiało to ból w ranach.

Więcej operacji mi nie robiono. Opatrunki oficjalne robiono mi raz na dwa tygodnie. Poza tym jednak robiłam je sobie sama.

Nadmieniam, że po pierwszej operacji przyszła Oberheuser i kazała nam z łóżek parterowych przenieść się na górne łóżka. W szpitalu tym bowiem łóżka były ustawione jedne nad drugimi. Zaczęłyśmy protestować, lecz to nie pomogło i pielęgniarki ściągnęły nas z łóżek i usiłowały postawić nas na nogach. Były ze mną wtedy: Maria Cabajowa, Grabowska i jeszcze któraś. Czułyśmy tak straszny ból (ja i Cabajowa, nas bowiem tylko zmuszano do zmiany łóżek), że wprost wyłyśmy z bólu. Ułożono nas wreszcie na tych górnych łóżkach.

Dolne łóżka były przygotowane dla innych więźniarek, które miały być poddane operacji.

Jednakże wobec tego, że tak u mnie, jak i u Cabajowej, bardzo skoczyła temperatura, następnego dnia przeniesiono nas z powrotem na dolne łóżka.

Ogółem w szpitalu przebywałam przez trzy miesiące (wtedy mogłam stanąć na parę chwil na nogach, lecz musiałam trzymać się czegoś). Potem odesłano mnie na blok, gdzie jeszcze przez trzy miesiące leżałam. Na bloku zaczęłam uczyć się chodzić. Po sześciu miesiącach od pierwszej operacji mogłam już trochę chodzić, nie mogłam jednak jeszcze np. przykucać lub schylić się. Dopiero po dziewięciu miesiącach od pierwszej operacji mogłam już swobodniej chodzić, lecz dopiero po mniej więcej roku od pierwszej operacji odzyskałam możność więcej chodzić. Normalnej władzy w nogach nie odzyskałam do dziś, gdyż odczuwam ból w mięśniach, gdy więcej chodzę oraz czuję ból w udach, gdy przykucnę lub przy najmniejszym ucisku blizn. Nie mogę biegać, a nawet szybko chodzić.

Jak słyszałam od Polek, więźniarek pracujących w szpitalu w obozie, pierwsze operacje oraz pierwsze opatrunki koleżanek były robione przez Gebhardta osobiście. Inne operacje i niektóre pierwsze opatrunki robili asystenci Gebhardta Fischer i jeszcze inny, którego nazwiska nie pamiętam.

Następne opatrunki robili miejscowi lekarze: Schiedlausky, Rosenthal i Oberheuser. Nie wiem, czy były robione doświadczalne operacje w tym czasie, kiedy w szpitalu obozowym byli Trommer i Treite oraz Klimek.

Schiedlausky – zachowywał się ironicznie w stosunku do więźniarek – opatrunki jednak robił stosunkowo delikatnie. Natomiast Rosenthal robił opatrunki brutalnie. Wiem o tym od innych koleżanek. Mnie robiła opatrunki Oberheuser. Słyszałam od koleżanek, że Treite był najlepszy, traktował więźniarki po lekarsku, jak chore. O Trommerze nic nie umiem powiedzieć.

Klimek był krótko w szpitalu i zdaje się także zachowywał się stosunkowo poprawnie w stosunku do więźniarek. Nie pamiętam nazwiska lekarza, który brał udział w komisji, która w marcu – kwietniu 1945 roku przeprowadzała selekcję w obozie, to znaczy segregowała więźniarki na takie, które mają być stracone, oraz takie, które mają pozostać przy życiu.

Nie wiem, ile wówczas stracono więźniarek.

Byłam na jednej selekcji, którą przeszłam szczęśliwie. Wtedy zabierano na Jugendlager (na stracenie) więźniarki starsze i bardziej wyczerpane fizycznie.

Selekcje odbywały się blokami, przy czym w tym samym bloku selekcja odbywała się po kilka razy, chodziło bowiem o to, że więźniarki uciekały przed selekcją ze swoich bloków na inne, względnie nie były obecne ze względu na pracę w warsztatach lub poza obozem.

Prawie bezpośrednio przed ewakuacją obozu (mniej więcej na trzy tygodnie) oglądano nogi, tłumacząc, że lager będzie ewakuowany i że ewakuowane muszą mieć zdrowe nogi, te zaś które mają chore nogi, będą wywiezione autami. Oddzielono wówczas te, które miały chore nogi, np. wrzody na nogach lub dużo plam po wrzodach, utykające lub chodzące niedołężnie. Zabrano je wtedy także na Jugendlager. Większość z nich została tam stracona. W Jugendlager nie od razu tracono wszystkie. Dawano tam jednak bardzo mało jeść oraz zabierano większość garderoby, tak że pozostawały tylko w sukienkach i koszulach. Tam były stałe apele, na których wybierano zdrowsze i pędzono do pracy. Codziennie wywożono stamtąd autami grupy kobiet. Jak opowiadano, tracono je w komorach gazowych i spalano później w krematorium.

W czasie selekcji rekonwalescentki powracające ze szpitala do obozu, kierowane były nie do swoich bloków, lecz na bloki 23 i 24. Stamtąd najwięcej zabierano na samochody, którymi je wywożono z lagru. Widziałam, jak dozorczyni tych bloków i SS-mani wyciągali przemocą bardzo wycieńczone kobiety z tych bloków i wpędzali do samochodów. Kopano je przy tym, jeśli opierały się. Widziałam, jak główna dozorczyni od selekcji (nazwiska jej nie znam) zakrzywionym końcem laski wyciągała jak hakiem kobiety za szyje i kierowała do grup przeznaczonych do Jugendlagru.

Krematorium zostało zbudowane przy obozie w roku 1942. Początkowo był tylko jeden komin. W roku 1944 wybudowano drugi komin. Znajdowało się ono obok obozu, przylegało do muru. Palenisk z obozu nie było widać.

W roku 1942 palono dużo osób rozstrzelanych lub zmarłych śmiercią naturalną. W końcu 1944 i na początku 1945 roku kominy pracowały stale. Buchały z nich płomienie ponad dwa metry wysokości nad kominem. Dym był bardzo czarny, o słodkawym zapachu. Gaszono kominy tylko w czasie nalotów.

Jak słyszałam, krematorium obsługiwali Niemcy, więźniowie kryminalni. Ile było palenisk w tym krematorium, nie wiem.

Odczytano.