WALENTY MILER

Warszawa, 15 marca 1946 r. Sędzia śledczy Halina Wereńko, delegowana do Komisji Badania Zbrodni Niemieckich przesłuchała niżej wymienionego w charakterze świadka. Świadek został uprzedzony o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o znaczeniu przysięgi. Sędzia odebrała od niego przysięgę, po czym świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Walenty Miler
Imiona rodziców Henryk i Antonina z Krajewskich
Data urodzenia 12 lutego 1878 r. w Kaliszu
Zajęcie prezes Zarządu Banku Ogrodniczego
Wykształcenie Politechnika Ryska
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Polna 44
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarany

Był zamiar opanowania gestapo w alei Szucha w Warszawie przez członków AK w celu odbicia więźniów w dniu 6 maja 1944 o godzinie dwunastej. Członkowie AK w liczbie czterech czy pięciu osób w ubraniach gestapowców zostali rozpoznani i ratowali się ucieczką samochodem w kierunku Siekierek, gdzie zostali wszyscy wystrzelani.

W tym samym dniu około siedemnastej był plan wywiezienia materiałów i mundurów ze składów niemieckich przy ulicy Litewskiej, także [przez] żołnierzy AK. Już w trakcie ładowania materiałów na samochód fałszywi Niemcy również zostali rozpoznani, wobec czego ratowali się ucieczką, ostrzeliwując się po drodze na sposób wojskowy, przyklękając. Uciekali w kierunku ulicy Oleandrów, następnie przez Polną i Pole Mokotowskie. Uciekający byli w jasnych gabardynowych płaszczach. Mniej więcej w okolicy alei Niepodległości nr 212, 214, 216 w blokach, ukryli się.

Powyższe komunikuję na zasadzie opowiadań słyszanych w dniu następnym po zajściu, w jakim brałem udział osobiście. Tego dnia (6 maja 1944) będąc zaproszony na brydża do dyrektora BGK Zdzisława Czechowskiego, w towarzystwie byłego ministra dyrektora Banku Dyskontowego, Prezesa Związku Banków Mikieleckiego, Dyrektora Banku Towarzystw Spółdzielczych i wiceprezesa Związku Banków Hajnrycha oraz byłego bankowca, a ostatnio rolnika z grójeckiego Szymerskiego, spotkaliśmy się o piętnastej w mieszkaniu dyrektora Zdzisława Czechowskiego przy al. Niepodległości 216, na parterze. O godzinie 19.30, po spożyciu kolacji i rozpoczęciu na nowo gry, usłyszeliśmy początkowo pojedyncze karabinowe strzały, a następnie gęstą strzelaninę z karabinów maszynowych. Wyglądając przez okno, zauważyliśmy biegnących w różnych kierunkach żołnierzy z karabinami [gotowymi] do strzału. Strzelanina trwała bez przerwy i wówczas jeden z nas dostrzegł leżącego w kałuży krwi na chodniku mężczyznę. Wkrótce, po alarmujących dzwonkach, wpadło do mieszkania kilkunastu gestapowców i Ukraińców z krzykiem i rozkazem podniesienia rąk do góry i nieruszania się z miejsca. Jeden gestapowiec, prawdopodobnie starszy rangą, wylegitymował nas, a jednocześnie pozostali przeprowadzali osobistą rewizję. Po przeszukaniu całego mieszkania wyszli, a po 15 minutach wrócili. Kazano nam podnieść ręce do góry i wyjść na ulicę. Przechodząc przez ogródek, zauważyliśmy tuż przy furtce kilkanaście osób leżących, przeważnie kobiet, twarzą do ziemi. Rozkazano nam położyć się obok. Wszystko się działo koło wyżej wspomnianych bloków przy alei Niepodległości. W niespełna dwie – trzy minuty rozkazano mężczyznom wstać z podniesionymi rękami i posuwać się chodnikiem w stronę ulicy Wawelskiej. Posuwając się naprzód, ominąć musieliśmy dwa trupy mężczyzn leżące na chodniku, a od ulicy Wawelskiej wystawiono w naszym kierunku karabiny maszynowe na specjalnych podstawach. Kanonada, aczkolwiek w mniejszym nasileniu, ale trwała dalej. W pewnym momencie, nim doszliśmy do ulicy Wawelskiej, kazano nam się położyć twarzą do ziemi i wówczas usłyszeliśmy w języku niemieckim i rosyjskim rozkazy, które błyskawicą przeszyły nasze umysły: „Strzał w głowę”, przy czym oddział żołnierzy Ukraińców przemaszerował po trotuarze w tyle, gdzie leżeliśmy, w pewnym momencie zatrzymał się i zarepetował karabiny, czekając nowej komendy strzału w tył głowy.

Komedię tę z rozstrzeliwaniem i graniem [nam] na nerwach powtarzano kilkakrotnie, a cała historia leżenia i oczekiwania na rozstrzelanie trwała około 45 minut, po czym nas ponownie wylegitymowano i puszczono do domu; była to godzina 21. Jak opowiadali mi naoczni świadkowie, w kostnicy na ulicy Oczki następnego dnia naliczono kilkanaście trupów, prawdopodobnie sprowadzonych z okolic alei Niepodległości. Jak fama niosła, w zajściach 6 maja 1944 roku w okolicy alei Niepodległości zginęło około 40 osób. O ile mi wiadomo ze słów mieszkańców bloków przy alei Niepodległości, wszyscy mężczyźni, którzy znaleźli się w tym dniu przypadkowo w blokach, a byli niemeldowani, zostali rozstrzelani.

Opis tego zajścia potwierdzony został w głównych zarysach przez mego znajomego Rościszewskiego (zam. obecnie na Zachodzie, adresu nie znam), wówczas zamieszkałego przy ul. Śliskiej, w moim sąsiedztwie (mieszkałem pod nr 6/8), który w czasie zajścia był na Polu Mokotowskim jako działkowiec przy pracy; w obawie postrzelenia przeleżał obok swojej działki dłuższy czas. Otóż świadek ten opowiadał, że po Polu Mokotowskim rozbiegli się żołnierze czy gestapowcy niemieccy i strzelali jak do zajęcy do leżących na polu. Zginęło w ten sposób kilku działkowców.

O ile mi wiadomo, w tym czasie zginęli siostrzeniec generała Bartkowskiego, zastrzelony w alei Niepodległości, którego nazwiska nie znam i administrator domu z ul. Filtrowej, nazwiska nie pamiętam. Składam do akt wspomnienia z zajścia 6 maja 1944, które spisałem zaraz po zajściu, a spalone w czasie powstania odtworzyłem.

Odczytano.

W uzupełnieniu odczytanych mi zeznań dodaję, że przypuszczenie o rozstrzeliwaniu wszystkich niezameldowanych wnoszę stąd, że specjalnie nas czterech gestapowcy ułaskawili, wskazując na nas jeden drugiemu przed puszczeniem do domu, jako posiadających bardzo poważne legitymacje.

Odczytano.