WACŁAW WORONIUK

Szer. Wacław Woroniuk, 20 lat, uczeń gimnazjalny, kawaler; 3 kompania, batalion łączności.

Ojciec mój był osadnikiem wojskowym i z tego powodu wraz z rodziną zostałem wywieziony w głąb Syberii.

Zaaresztowany zostałem 10 lutego 1940 r. Tegoż dnia rankiem o godz. 4.00, z brutalnymi wyrażeniami do mego domu (w os. Berezyna-Milwa, pow. Wołożyn, woj. nowogródzkie) weszło dwóch bolszewików w miejscowości: woj. nowogródzkie, pow. Wołożyn, os. Milwa- Berezyna. Od razu zostaliśmy poddani rewizji, przy czym i kobiety. Portrety, kilimy i obrazy świętych pozrywano i rzucono pod nogi, niszcząc je w brutalny sposób. Motywowali to tym, że pod nimi szukają broni. Następnie odczytano nam, że z rozkazu wyższych władz sowieckich mamy być internowani w głąb Rosji jako polskie pany i ludzie niebezpieczni.

Na przygotowanie się dali niespełna 45 min, przy tym nie pozwolili zabrać bagażu więcej jak 30 kg na rodzinę składającą się z ośmiu osób. Tego dnia mróz był do 40 stopni, a ubrania nie pozwolili zabrać więcej ponad codzienne i płaszcz. Do stacji kolejowej mieliśmy 40 km i tą drogę odbyliśmy w saniach. Na każdą rodzinę były przeznaczone tylko jedne sanie. W drodze tej wiele dzieci zmarzło z powodu złego okrycia. Resztę ubrań, co mieliśmy, pozabierano nam i powiedziano, że to dadzą tym, co zostają na terenie Polski okupowanej, czyli ludziom biednym.

Na stacji kolejowej załadowano nas do wagonów towarowych, w każdym mieściło się od 80 do 150 osób. Wagony były całkowicie nieopalane, a bagaż był zładowany razem z ludźmi, tak że nie było nawet gdzie usiąść. Spaliśmy na zmianę, najpierw dzieci i kobiety w nocy, a mężczyźni w dzień, na workach i tobołkach.

Załatwienie wszelkich potrzeb fizjologicznych było wprost niemożliwe. W wagonach nie było żadnych urządzeń w tym celu, a o ile były, to zamarznięte, więc w wagonie był straszny zaduch. Załatwianie tych potrzeb było wtedy tylko możliwe, gdy pociąg przybył na większą stację i wtedy to przychodzili bolszewicy, odryglowywali drzwi w wagonach i pod bagnetami wypuszczali część ludzi z wagonu, tak że kobiety, mężczyźni i dzieci, jeden obok drugiego, musieli siadać obok wagonów i załatwiać swe potrzeby, wszelka wstydliwość musiała być zaniechana.

W czasie transportu prowiant w ogóle nie był wydawany, z wyjątkiem przegotowanej wody, którą też niełatwo było dostać.

Z powodu takiej ciasnoty i zimna oraz braku warunków higienicznych w wagonach szerzyło się wiele chorób, jak tyfus itp. Zmarło wiele dzieci i starców, których nazwiska są mi nieznane.

W wagonach tych jechaliśmy 28 dni i na miejsce przeznaczenia przybyliśmy pod koniec marca. Zawieziono nas do miasta St[i]epniak, akmolinskaja obłast.

Zamieszkaliśmy w jednym wspólnym baraku o rozmiarach: siedem metrów szerokości i dziesięć długości. Barak ten składał się z jednej ogólnej sali, w której podłoga była cementowa, otwory okienne pozatykane szmatami z powodu braku szyb, ściany były z kamienia, nie otynkowane, i dwa piece całkowicie nieopalane. W baraku tym mieściło się ponad 85 osób, spano oczywiście na podłodze. Mróz był wówczas ok. 40 stopni, a temperatura w pomieszczeniu wynosiła od 12 do 15 stopni poniżej zera, tak że z tego powodu zmarło kilkoro dzieci do lat pięciu. Mieliśmy jedną wspólną kuchnię, w której paliliśmy drzewem kombinowanym, bo w tej okolicy jeden metr sześcienny drzewa kosztował do 150 rubli, zarobek zaś przeciętnego robotnika wynosił sto rubli miesięcznie.

W tych warunkach o higienie nie mogło być mowy. Kobiety, mężczyźni i dzieci sypiali razem, a robactwo przechodziło z jednego na drugiego, przy czym pluskiew była taka masa, że nieraz można było znaleźć i w jedzeniu. Najgorzej dawał się we znaki głód.

Wygnańcami w tej miejscowości byli osadnicy wojskowi i cywilni oraz gajowi Polskich Lasów Państwowych. Stosunki wzajemne były na ogół dobre, z wyjątkiem kilku osób, które swymi niecnymi zamiarami wydały parę osób w ręce NKWD. Tymi ludźmi byli niejaki: Fabian Smagur, Biczel i Wojtowicz; ci ludzie zostali w Rosji.

Pracowaliśmy w kopalni złota po osiem godzin dziennie, również i w święta.

Dni odpoczynku (siódmy dzień w tygodniu, czyli niedziela) były też zapełniane pracą do 12 godzin na cel Czerwonej Armii albo pięciolecia umocnienia ZSRR.

Po pracy kolejnym zajęciem było stanie w ogonku za chlebem, nieraz przez całą noc i nazajutrz do 12.00 przed południem. Chociaż nieraz musiałem wracać bez tego kawałka chleba, a w baraku czekało siedem osób.

Pracowaliśmy bardzo ciężko. Ja, mając wtedy 16 lat, pracowałem już w kopalni z kilofem i łopatą, na głębokości 300 m pod powierzchnią. Wynagrodzeniem moim było sto rubli miesięcznie, przy czym dziesięć procent z tego potrącano na NKWD. Mieszkałem cztery kilometry od miejsca pracy i za spóźnienie się o 15 min do pracy, osądzono mnie na karę pieniężną 25 proc. w ciągu pięciu miesięcy; czyli 25 proc. z miesięcznej płacy potrącano przez pięć miesięcy. Na sądzie tym nie wzięto pod uwagę ani mej narodowości, ani wieku, a także i warunków, w jakich się znajdowałem.

Ubrania do pracy żadnego nie otrzymywaliśmy, a do pracy chodziliśmy pół nago, gdzie pracowaliśmy po kolana w wodzie, zarówno mężczyźni, jak kobiety, mali chłopcy i dziewczynki.

W rodzinie mej pracowało czworo: ja, ojciec, matka i siostra 15 lat, a jednak na suchy chleb dla całej rodziny nie wystarczało. Normy w kopalni były wprost niemożliwe, na jednego robotnika wypadało 30 m3 rudy naładować do wagonów.

Chleb to codzienne nasze pożywienie, bo o tłuszczu nawet mowy nie mogło być. Do chleba mieliśmy herbatę niesłodzoną, bo cukier sprzedawano tylko na 1 Maja, co roku.

Dzieci do lat 14 zmuszano chodzić do rosyjskiej szkoły, gdzie uczono ich w duchu komunistycznym. A o ile któreś z dzieci nie poszło do szkoły, to rodzicom potrącano z i tak niskiego wynagrodzenia. Ludziom dorosłym komendant NKWD na przymusowych zebraniach starał się wszelkimi sposobami, jakimi dysponował, wpoić komunizm. Mówił on, że Polska zginęła raz na zawsze i że, gdzie byli Polacy wpierw, to już więcej tam nie będą. Pewna kobieta Polka na takim zebraniu powiedziała, że gdyby żył marszałek Piłsudski, to Polska by nie upadła. Za to ją z miejsca zamknęli i dali jej dziesięć lat więzienia. Zabraniano nam mówić i śpiewać po polsku. Zabraniano nam również oddalać się od tej miejscowości, nie dalej jak do trzech kilometrów. O ile ktoś przekroczył tą granicę, był surowo karany więzieniem. Jedna kobieta, Serafińska, poszła za chlebem do sklepu, bo mąż jej był w pracy. Zbłądziła w czasie zawiei śnieżnej i zginęła raz na zawsze, zwłok jej w ogóle nie znaleziono.

Tak to wyglądało życie Polaków w sowieckim raju.

25 marca 1943 r.