LEONARD SZCZYTT

Szer. Leonard Szczytt, 22 lata, bez zawodu, kawaler.

W nocy z 19 na 20 czerwca 1941 r. w Nieświeżu NKWD wdarło się do naszego mieszkania, aresztując ojczyma, mnie z matką zaś oznajmiono, żebyśmy się pakowali, gdyż zostaniemy „przesiedleni”. Cała akcja wysiedleńcza nastąpiła bez naszej zgody, o którą się nawet nie pytano, lecz [przeprowadzono ją] pod groźbą rewolwerów i przy użyciu brutalnego prawa silniejszego. Podczas pakowania się pilnowały nas baczne oczy NKWD-zistów, którzy najmniejszy przedmiot oglądali podejrzliwie i zaglądali do każdej dziury w poszukiwaniu domniemanej broni. Przeszukano cały dom od piwnic do strychu, lecz naturalnie nie znaleziono nic. Pozwolono nam wziąć prawie wszystko, co się dało zapakować, prócz fotografii, książek i ostrych narzędzi, do których zaliczono nawet igły. Załadowano nas na maszynę i odtransportowano na stację. Na torze stał sznur wagonów towarowych, do których miano nas ładować. Każdy sam musiał ciągać rzeczy do oznaczonego wagonu. Zaobserwowałem, jak dziecko lub starsza kobiecina ciągnęła z dziką energią worek, kosz czy kufer, którego waga zatrwożyłaby niejednego siłacza. Słychać było wokół płacz i krzyki poganiających żołdaków. Cały teren był otoczony wojskiem NKWD, a masa ich kręciła się po terenie i pilnowała porządku, co polegało na popychaniu, krzykach i wymyślaniu, w czym celowali. Gdy zbliżyłem się do wagonu, zauważyłem w oknach grube kraty. Czy naprawdę aż tak wielkimi byliśmy zbrodniarzami? Wpakowano do naszego wagonu przeszło 30 osób, przeto panowała niemożliwa ciasnota. Natychmiast po załadowaniu wagon szczelnie zamknięto, zaś okna zasłonięto zakrywami, tak że zapanowała kompletna ciemność. Zapewne uczyniono tak, abyśmy nie wyglądali przez okna i nie mieli kontaktu ze światem. Tak po ciemku przesiedzieliśmy dwa dni, przez które nie interesowano się nami wcale. Po odgłosach z zewnątrz można było poznać, że akcja wysiedleńcza ciągle trwa. Pozostawiono nas samym sobie. Ustęp znajdował się, wbrew wszelkim zasadom kultury, pośrodku wagonu w formie zwykłego otworu w podłodze. Mieszkańcy wagonu należeli do wszystkich klas społecznych. Robotnicy, wieśniacy, urzędnicy, kupcy – wszystkich jednaki los spotkał i związał. Dużo było osób starszych i zupełnie w podeszłym wieku. Dziwne, jak ci ludzie mogli szkodzić? Przesiedzieliśmy tak aż do chwili odjazdu. Przykra była chwila przejazdu przez granicę polsko-sowiecką, gdy człowiek ostatni raz patrzył na polską ziemię.

Podróż była ciężka i żmudna. Długie postoje, gorąc, zaduch, brak wody i ciepłej strawy sprawiły, że stawaliśmy się coraz bardziej apatyczni i jedynym naszym pragnieniem było wyjście na świeże powietrze. Czasami odsuwano trochę drzwi, tak że tworzyła się wąska szpara, do której tłoczono się zaciekle, gdyż każdy łaknął światła i powietrza. Podróż przeciągała się na tygodnie, postoje na stacjach stawały się coraz dłuższe. Żadne wieści ze świata nie przedostawały się do nas. Żyliśmy w zupełnej nieświadomości tego, co się dzieje na zewnątrz naszego wagonu. Dopiero w dwa tygodnie po wyjeździe dostaliśmy pierwszą gazetę daną nam z łaski. Na stacjach spotykaliśmy masę pociągów wiozących takich jak i my przesiedleńców z różnych stron wschodnich połaci Polski. Ludzie ponuro patrzyli poprzez zakratowane okna…

Pomocy lekarskiej nie było prawie żadnej. Na wszelkie prośby o doktora i leki odpowiadano z zewnątrz wymysłami i śmiechem. Jak się potem dowiedziałem, było parę śmiertelnych wypadków w naszym transporcie.

W ten sposób dowieziono nas do Kańska na Syberii, gdzie władze NKWD oznajmiły nam, że jesteśmy tu „dobrowolnie” przesiedleni na stałe i cały transport porozsyłano po kołchozach. Nie mieliśmy prawa wyjeżdżać poza rejon kołchozu. Pracowaliśmy tam ciężko przy wszelkich robotach, nie dostając w zamian nic. Tak sprawy stały aż do samej amnestii.

18 marca 1942 r. wstąpiłem do polskiej armii, gdzie znajduję się po dziś dzień.