ALICJA SOBOLEWSKA

Komisja dla Zbadania
Zbrodni Niemieckich
w Warszawie

Zeznanie

Alicji Sobolewskiej, urodzonej 13 listopada 1913 r., urzędniczki Zarządu Miejskiego m.st. Warszawy, zam. ul. Stalowa 28/27, odnośnie zbrodni niemieckich w sierpniu 1944 r. w Warszawie.

31 lipca 1944 roku wraz z mężem, adwokatem Ludomirem Sobolewskim, wróciłam z letniska do mieszkania mego przy ul. Senatorskiej 29/183 (Galeria Luksemburga) w Warszawie. Wybuch powstania zastał nas w domu. Już w pierwszym dniu powstania nie mogliśmy opuścić mieszkania ze względu na strzelaninę w okolicach pl. Teatralnego. Wszyscy mieszkańcy siedzieli w schronie (piwnicach). 7 sierpnia o godz. 15.30 do schronów wpadła banda pijanych Ukraińców z pistoletami maszynowymi i granatami w ręku. Z wrzaskiem i strzelaniem z pistoletów wyprowadzili przede wszystkim wszystkie kobiety na ulicę. Do naszej piwnicy wpadło ich kilkudziesięciu. Jeden z nich rzucił granat przez drzwi do sąsiedniej piwnicy, gdzie również znajdowali się ludzie. Mnie razem z kobietami wypędzono w brutalny sposób. Jeden z Ukraińców uderzył mnie z całej siły pistoletem i pięścią i wypchnął siłą na ulicę, ponieważ nie chciałam odejść od męża. Poprowadzono nas pod figurę św. Jana Kantego obok Szpitala Maltańskiego, gdzie zbite w gromadę czekałyśmy na resztę kobiet wypędzanych z sąsiednich domów. Po kilku minutach widziałam biegnących pojedynczo mężczyzn i swego męża. Mężczyźni byli porozpinani, bez czapek, z rękoma do góry. Mąż mój był bez kapelusza, bez plecaka i teczki, w porozrywanym ubraniu. Ustawiono ich w drugą kolumnę obok nas z rękoma do góry. Nie wolno było nam zbliżyć się do nich. Widziałam na własne oczy, jak jedna z kobiet usiłowała się zbliżyć do swego męża i jeden z Ukraińców zastrzelił ją na miejscu z pistoletu. Po kilku minutach popędzono nas, to jest kobiety, dwoma grupami. Jedną grupę, w której ja się znajdowałam, na pl. Żelaznej Bramy, drugą – innymi ulicami. Mężczyźni zostali na miejscu. Po drodze zrywano z nas biżuterię, odbierano torebki i walizki. Mnie złapał Ukrainiec za rękę i siłą ściągnął pierścionek. Grabież była systematyczna. Jedna grupa ściągała biżuterię, druga zegarki. Kto nie miał nic do odebrania, był bity lub zastrzelony. Na moich oczach ciężko raniona została pewna staruszka, która nie miała zegarka. Ja uratowałam życie oddaniem złotego zegarka. Po ograbieniu popędzono nas przez pl. Żelaznej Bramy. Na ulicy i na wszystkich wylotach ulic stali żołnierze niemieccy i pijani Ukraińcy i wśród głośnego śmiechu strzelali do nas z pistoletów i karabinów maszynowych. Widziałam, jak ze wszystkich stron padały pociski i przewracały się zabite i ranne kobiety. Przewróciłam się na ziemię i poczołgałam przez plac. Naokoło paliły się wszystkie domy. Po przeczołganiu się przez plac znalazłam się na jakiejś ulicy płonącej z obu stron. Znaleźli się jacyś żołnierze SS czy Wermachtu, którzy zatrzymali nas, było tam około dwustu kobiet, którym udało się przedostać żywymi. Po pewnej chwili kazano nam iść, a za nami ukazały się kolumny czołgów, które pędziły nas przed sobą. Kiedy byłyśmy już blisko Woli, pędzono nas w ten sposób, że po obu stronach ulicy z zewnątrz szły kobiety, po prawej stronie za nami w stronę Woli – czołgi, a środkiem z lewej strony – piechota niemiecka kolumnami w stronę Warszawy. W ten sposób osłaniałyśmy Niemców ze wszystkich stron.

Czy i ile kobiet szło za naszą grupą, nie wiem, gdyż musiałyśmy prawie biec, żeby nie wpaść pod czołgi, a konwój strzelał do oglądających się lub zatrzymujących. Po dojściu do rogatki wolskiej koło kościoła zatrzymałyśmy się i zauważyłyśmy, że eskorty około nas już nie ma.

Byłam zupełnie wyczerpana i zmęczona, mimo to doszłam wieczorem do Włoch, gdzie znalazłam schronienie.

Zeznałam zgodnie z prawdą. Przed podpisaniem przeczytałam.