Szer. M. Piątek.
Aresztowano mnie 11 października 1939 r., zawieziono do powiatowego więzienia w Wołkowysku i wpuszczono mnie do celi nr 2.
Oskarżeni spali na gołych deskach i w tym, co kto miał na sobie. Brudy takie były, wszy takie ogromne i taka ilość, że garściami się dostawało z zanadrza. Bielizny i odzieży wcale nie dawali, to chodziliśmy w całkowitych brudach. I również w dalszym ciągu nie dawali bielizny ni żadnej odzieży, gdyśmy byli całkiem oberwani, bosi i głodni.
Karmili nas trzy razy dziennie: rano herbatę, na obiad i kolację dawali nam zupę, że ziarno ziarnko goniło, bez żadnego tłuszczu i do tego 500 g chleba. Gdy osobnika politycznego wezwano na śledztwo, to sadzili na taboret i kazali ręce położyć na kolana i mówili, żeby się przyznał. Odpowiedź każdego Polaka była: „Ja nic nie wiem”. To palili piec do wysokiej temperatury i kazali mu się oprzeć o piec; stało się przy piecu po 18 godzin, gdzie oskarżony padał z nóg omdlały, to mu lano wiadrem wodę na głowę, kopano i zmuszano go, żeby się przyznał.
Jednakże te tortury nie pomagały. To sadzili w podwały budynków, gdzie ściany były oblężone śniegiem od wielkiego mrozu i trzymano od 15 do 30 dni. W podwałach karmili takich torturowanych bardzo źle, dawano po 300 g chleba i pół litra wody zimnej na dobę i jeszcze do tego bito i kopano w sposób okrutny.
Gdy wrócił z podwału, to cały siny od bicia i chwiejący się na nogach od wycieńczenia. To się powtarzało w kilka dni i jeszcze takich oskarżonych stawiali do ścianki, wiązali oczy i strzelali na postrach. A gdy zestawiano [sic!] na wyżej wspomnianych torturach i siłą rzeczy wmawiano mu co chciano i oskarżano go ogromnie w sposób najgorszy. Gdy oskarżony nie był zgodny z zestawionym aktem i nie chciał podpisać tego zeznania, to go znowu bito i torturowano, zmuszano do podpisania, nawet kładli na taboret piersiami i bili po plecach deską. Śledztwo odbywało się zwykle w nocy od godz. 23.00 i trzymali nawet po dwie doby.
Gdy nas wywieźli z Wołkowyska do Baranowicz, tam nas wprowadzono do celi cztery metry na trzy. Było nas 58 osób z różnych więzień. W Baranowiczach byliśmy dwa tygodnie, warunki były okropne. Z Baranowicz przewieziono nas do Mińska i osadzono nas w 104 celi. Miała wymiary osiem metrów na sześć, znajdowało się [w niej] 127 ludzi, o odpoczynku lub śnie nie było mowy. Potu ludzkiego na podłodze cementowej było, że całe stopy się maczały. Okienko było tylko jedno o wymiarach 20 na 40 cm, więc całkiem bez powietrza dusiliśmy się.
Gdy się prosiło o otwarcie drzwi, względnie trochę wody, to straż więzienna wyciągała na korytarz, tam bili i mówili: „Zdechniesz, ty polski pan i polska mordo”. Wrzucano do celi z powrotem i drzwi zamykano na klucz.
Widzieliśmy, gdy nas formowano na etap, jak poprowadzili polskich oficerów – jednego w stopniu kapitana i dwóch poruczników – i za chwilę ich bito i torturowano, słyszeliśmy krzyk, jęk i nawoływanie: „Ratujcie, Polacy”.
Po upływie czterech tygodni nastąpił etap. W 12-tonowy wagon ładowano nas 46 osób, tak że nie było gdzie usiąść, a o śnie to nie było mowy. W czasie podróży karmili nas soloną rybą i raz na trzy dali nam 500 g chleba. To my chcieli bardzo pić od tej ryby, to nam powiedzieli, że zdechniecie i nie dawali specjalnie. W ten sposób bractwo dostało dyzenterii i ogromnie chorowali.
W okresie 22-dniowego etapu, to spośród nas umarło 12 chłopów. Ciała zmarłych wyrzucano wprost z wagonu w śnieg, my natomiast wszczynaliśmy z konwojentami kłótnie, że tak wyrzucają ciała, to nam powiedzieli: „Wy wszyscy wyzdychacie jak psy”. I dodawali jeszcze: pojedziecie na białe niedźwiedzie, tam was szlag trafi.
Dojechaliśmy do obozów koncentracyjnych, tam na drugi dzień przydzielali do brygad rosyjskich i pędzono nas do roboty pod konwojem straży więziennej. O 4.00 rano robiono pobudkę i na 5.30 wychodziliśmy do pracy, pracowaliśmy 14 godzin, wracaliśmy o 19.30 do baraków. Prowadzili nas zwartymi oddziałami, pod konwojem straży więziennej.
Wielu spośród nas, [którzy] nie mogli nadążyć za całym oddziałem, to podchodził strażnik, urągając w najbrutalniejszy sposób i bez namysłu bił gdzie popadło. W czasie pracy zmuszano do oznaczonych norm, jakie były dla robotników łagiernych. Robotnicy polscy byli wycieńczeni, bardzo schorowani i spuchnięci od cyngi, więc nie mogli tych norm wykonać. Normy były w robotach na przykład budowlanych: węgła w zamek francuski 1 m 25 cm wysokości, roboty ziemne: osiem metrów sześciennych wykopać i wyrzucić na powierzchnię. Nikt tych norm nie mógł zrobić, a za niewykonanie normy nie dawali nam przeznaczonych produktów żywnościowych, tylko obcinano nam wyżywienie do 72 [?] proc., co nazywali sztrafne. Dostawaliśmy 200 g chleba i trzy razy zupę bez tłuszczu, zamąconą razową mąką lub parę krup owsianych.
Z wycieńczenia i brudu, jakie były w łagierach, umierało nas bardzo dużo. Gdy zachorowałem i znalazłem się w szpitalu, to stwierdziłem zgon 25 mężczyzn i więcej – polskich więźniów. Oprócz szpitala byli też ciężko chorzy w barakach, to przyszedł naczelnik łagrów i brał chorych prosto z pryczy, zrzucał na ziemię. Padając na ziemię łamali ręce i nogi i przy tym dostawali zakażenia ogólnego i umierali. Z nich znam trzech mężczyzn: Szczepański, zawiadowca stacji z Wołkowyska; profesor gimnazjum z Łomży Czajkowski, a trzeciego zapomniałem nazwisko, był spod Słonima, osadnik wojskowy z 1917 r.
Takie było nasze życie w łagrach północnych nazywających się Uchta 29 Borowoj.
Do samego zwolnienia żadna zmiana nie nastąpiła. Gdy mnie zwolniono do żony, która mieszkała w północnym Kazachstanie koło Pietropawłowska, zastałem ich w wielkiej biedzie, gołych i bosych. Bez żadnego odpoczynku zmuszony byłem ciężko pracować, by doprowadzić dzieci do siebie. Były tak wycieńczone, że mnie serce bolało na widok dzieci i żony. Tak przeżyłem aż do wstąpienia do wojska polskiego.
Sposób ogłaszania wyroków. Zawołali mnie 30 września 1940 r. do kancelarii NKWD, gdzie naczelnik ogłosił mi osiem lat więzienia decyzją sądu zaocznego w Moskwie przez centralny związek komunistyczny. Ja przyjąłem to do wiadomości i nic nie mówiąc. Naczelnik NKWD powiedział: „Nie popracujesz u nas w łagrach, a potem wy wszyscy zdechniecie, my wam damy Polskę”. Jeszcze zapytał: „Wierzysz w Boga?”. Ja odpowiedziałem: „Tak”. On mnie odpowiedział: „Czemu cię Bóg nie uratował?”. I na tym się skończyło.
12 marca 1943 r.