FRANCISZEK MURACZ


20 czerwca 1941 r. o 24.00 w nocy przyjechało NKWD. Weszli do mieszkania z karabinami i krzyczeli „ręce do góry”.


Potem mnie i trzech braci posadzili za stół i nad nami stali z karabinami, a matce kazali się pakować. Powiedzieli, że na osobę można wziąć tylko 50 kg i za pół godziny odjazd. Żadnego wyroku nie było i nic nie powiedzieli za co. Potem podjechali samochodem, załadowali nas na wóz i zawieźli na stację. Staliśmy tam dwa dni, a potem ruszyliśmy w nieznanym kierunku. Jechaliśmy 14 dni, zamknięci w wagonach i przez te wszystkie 14 dni dali nam tylko trzy razy jeść. Dobrze, że wzięliśmy z domu najwięcej żywności, to mieliśmy jedzenia swego.

Zawieźli na miejsce, wsadzili nas do baraków, w których był tylko dach. Po czterech dniach od przyjazdu mówili: iść na robotę. Robotę dali w jednym miejscu i już nigdzie więcej nie masz prawa pójść. Zarobek był bardzo mały. Chleba dawali tylko po 600 g dla robotnika. Na rynku też nie ma kupić, musiał żyć tylko z tych 600 g chleba. Wodę też się musiało kupować, a drzewa dla nas w ogóle nie było, musieliśmy palić śmieciem. Na robotę musiał chodzić codziennie i w niedzielę. Tylko wtedy nie poszedł, jak masz zwolnienie od lekarza. Za jeden dzień, że nie poszedłem na robotę, dostałem trzy miesiące odciągania z zarobku 50 proc., a dziennie zarabiałem pięć rubli.