IGNACY FALK

Warszawa, 28 lipca 1948 r. Członek Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Warszawie, sędzia Halina Wereńko przesłuchała niżej wymienionego w charakterze świadka, bez przysięgi. Uprzedzony o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań i o obowiązku mówienia prawdy świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Ignacy Falk
Imiona rodziców Izaak i Ruchla z d. Blumental
Data urodzenia 3 lutego 1894 r. w Warszawie
Wyznanie bezwyznaniowy
Przynależność państwowa polska
Narodowość żydowska
Wykształcenie dwa kursy szkoły technicznej Wawelberga
Zawód urzędnik Centralnego Komitetu Żydów w Polsce
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Wileńska 27 m. 4

Jestem członkiem Bundu od wielu lat. Przebywałem w getcie warszawskim od jego utworzenia do 29 kwietnia 1943 roku. Od wybuchu wojny w pierwszych dniach września 1939 roku zacząłem pracować jako inspektor terenowy Jointu. W czasie akcji wysiedleńczej w getcie warszawskim pracowałem w szopie Szulca przy ul. Nowolipie. 3 września 1942 roku, mimo iż posiadałem dowody zatrudnienia, żołnierze niemieccy przy pomocy Żydowskiej Służby Porządkowej zabrali mnie w grupie około 2 tys. pracowników z szopu Szulca, doprowadzili do Umschlagplatzu i załadowali do wagonów. W nocy wyskoczyłem przez okno wagonu, udało mi się uciec i przedostać z powrotem do getta.

Organizacja Bundu, której byłem członkiem, od początku wysiedlania Żydów z getta warszawskiego, to jest od dnia 22 lipca 1942 roku, interesowała się kwestią, dokąd są wywożone transporty z Umschlagplatzu. Za pomocą wywiadów przeprowadzanych przez naszych ludzi zostało ustalone, iż Niemcy od początku wysyłali transporty przeważnie do Treblinki, zdarzało się, że i do Majdanka, jak również do innych obozów na Lubelszczyźnie.

Począwszy od 22 lipca 1942 aż do połowy września tego roku prawie codziennie odchodziły transporty z Umschlagplatzu. Transport taki zawierał przeciętnie około 15 wagonów. Do wagonów ładowano po 120 – 130 osób. Transporty odchodziły dwa, czasami trzy dziennie. Liczba wysyłanych wahała się od dwóch do pięciu – sześciu tysięcy osób dziennie. Dane powyższe ustaliliśmy na podstawie wywiadów wśród personelu sanitarnego na Umschlagplatzu. Ogólna liczba wywiezionych nie była dokładnie ustalona.

Na Lubelszczyźnie od 1940 roku powstała sieć obozów, w których przebywali Żydzi z różnych gett, również z warszawskiego. Były to obozy zagłady Majdanek, Sobibór i Bełżec, obozy pracy w liczbie kilkunastu, w których także w końcu Żydów zlikwidowano. Obozy pracy były w Lublinie przy ul. Lipowej 7 i na terenie fabryki Plage i Laśkiewicz, również w Trawnikach, Poniatowej i wielu innych miejscowościach. Sam w końcu trafiłem do obozu w Budzyniu koło Kraśnika.

W getcie warszawskim brałem czynny udział w kierownictwie organizacyjnym powstania. 18 kwietnia 1943 roku przeszedłem na ulicę Świętojerską do szopu szczotkarzy dla skontaktowania się z kierownictwem Bundu. Tam pozostałem w czasie powstania w getcie.

29 kwietnia znajdowałem się w bunkrze na terenie domu narożnego u zbiegu ul. Wałowej 2 i Świętojerskiej w grupie stu kilkudziesięciu osób. Około godziny dziewiątej czy dziesiątej wykryli nas Łotysze, rzucili granat do bunkra i wyprowadzili z licznymi stratami. Pozostałych przy życiu – na Umschlagplatz. Tu zastaliśmy kilka tysięcy Żydów sprowadzonych z różnych szopów i ulic getta. Tego dnia stało kilka pociągów. Załadowano nas do jednego z nich i odstawiono do Lublina. Tu wyładowano nas na terenie fabryki Plage i Laśkiewicz. Zastałem tam około 10 tys. Żydów z getta warszawskiego. Niektórzy z nich przebywali po kilka dni (3 – 7). Na miejscu pracowali także Żydzi z innych gett.

Nazajutrz, 30 kwietnia, nastąpiła segregacja według fachów do różnych obozów, przeważnie do Trawnik i Poniatowej. W grupie 800 mężczyzn zostałem odstawiony do obozu pracy w Budzyniu. Kobiety z dziećmi oddzielono od nas i – jak się później dowiedziałem przez naszych ludzi – odesłano do obozu w Majdanku. W dniach 3, 4 i 5 października lub listopada 1943 roku miała miejsce likwidacja wszystkich obozów pracy na terenie Lubelszczyzny, przy masowym wymordowaniu wszystkich więźniów, z wyjątkiem obozów, w których więźniowie zatrudnieni byli [przy pracy] dla lotnictwa niemieckiego i to było przyczyną, że obóz [, w którym byłem] nie został zlikwidowany.

W Budzyniu była fabryka samolotów (o trzy km od obozu). Zastałem tam około 2,5 tys. Żydów z różnych gett Lubelszczyzny. [Była tu] grupa Żydów niemieckich i jeńców armii polskiej wziętych do niewoli w 1939 roku. Pracowaliśmy w fabryce samolotów po dwanaście godzin dziennie. Komendantem obozu był UnterscharführerSS Feix, który później awansował na Oberscharführera. Był to sadysta, który mordował więźniów i znęcał się nad nimi.

Na początku roku 1944 obóz pracy w Budzyniu został przemianowany na obóz koncentracyjny. Od tego czasu komendant zdawał sprawozdanie przed kierownictwem obozów koncentracyjnych. Odtąd warunki zmieniły się. W obozie pracy komendant na własną rękę dokonywał masowych likwidacji. W obozie koncentracyjnym likwidacje były wtedy, gdy był taki rozkaz władz. Ponadto w końcu roku 1943 Feix ustąpił. W okresie od maja 1943 do sierpnia 1944 roku, kiedy nastąpiła ewakuacja do Wieliczki, w obozie w Budzyniu wymordowano w egzekucjach pojedynczych i masowych około tysiąca więźniów. Liczbę podaję na podstawie wiadomości zaczerpniętych w kancelarii, gdzie byli zatrudnieni Żydzi.

W sierpniu 1944 roku ewakuowano fabrykę i obóz do salin w Wieliczce. Ulokowano nas w specjalnie przygotowanych barakach, staliśmy się filią obozu w Płaszowie. Po sześciu tygodniach przetransportowano nas do obozu w Płaszowie. Zatrudniono mnie przy wykopywaniu zwłok Żydów wymordowanych w tym obozie. Zwłoki palono na miejscu. W obozie w Płaszowie przebywało kilkanaście tysięcy Żydów z woj. krakowskiego.

W miarę zbliżania się Armii Czerwonej likwidowano obóz, rozsyłając więźniów partiami. Kobiety do Oświęcimia, mężczyzn zaś do obozów na tereny niemieckie: Mauthausen, Dachau, Flossenbürga i innych. Na początku października 1944 roku w liczbie kilku tysięcy [więźniów] przesłano mnie do obozu w Gross-Rosen. Stąd po kilku dniach odesłano mnie w grupie 700 mężczyzn do obozu w Brunnlitz w Sudetach. Stąd 10 maja 1945 roku uwolniła nas Armia Czerwona.

Z grupy 800 Żydów, z którą wyjechałem z Lublina, żyje dziś około 10 osób. Nie byliśmy cały czas razem, lecz obecnie utrzymujemy ze sobą kontakt.

Na tym protokół zakończono i odczytano.

W uzupełnieniu moich zeznań przed Okręgową Komisją Badania Zbrodni Niemieckich w Warszawie wyjaśniam, co następuje:

Jak już zaznaczyłem w moich zeznaniach, w czasie ostatecznej likwidacji getta warszawskiego znajdowałem się na terenie tzw. szopu szczotkarskiego przy ul. Świętojerskiej i Wałowej. Likwidacja rozpoczęła się 19 kwietnia 1943 roku. Pierwszy dzień minął bez większych wydarzeń, natomiast drugiego dnia (20 kwietnia) większe grupy uzbrojonych Niemców zbliżyły się do terenu szopu, wówczas to rozerwała [się], przy samym wejściu do szopu mina podłożona przez walczące grupy Żydowskiej Organizacji Bojowej. Od tej chwili zaczęło się systematyczne ostrzeliwanie wszelkimi rodzajami broni, nie wyłączając lotniczej, terenu, na którym się znajdowałem, tj. czworoboku Świętojerska, Wałowa, Franciszkańska, Bonifraterska. Poszczególne oddziały niemieckie usiłujące wkroczyć na teren szopu natrafiały na tak zdecydowany opór ze strony grup ŻOB, że zmuszone były teren opuścić. Zaczęły natomiast działać z oddalenia artyleria niemiecka, miotacze ognia, broń lotnicza itp. Grupy bojowe ŻOB czwartego lub piątego dnia (23 – 24 kwietnia), nie mogąc nawiązać kontaktu z wrogiem na tym terenie, wycofały się do tak zwanego getta centralnego, znajdującego się w pobliżu.

Co do mnie, pozostawałem w dalszym ciągu na tym terenie, ulokowany wraz z kilkuset innymi Żydami w przygotowanym do tego celu bunkrze, w domu przy ulicy Wałowej 2. Z ramienia kierownictwa bunkra wychodziłem codziennie, by się zorientować, co się dzieje wokół i wiadomości te przekazać do bunkra. Działo się to zazwyczaj w nocy lub nad ranem. Cały teren pod wpływem bombardowania i pożarów zamieniał się z dnia na dzień w ruiny i zgliszcza usiane trupami. Napotykałem w czasie moich obserwacji ludzi żywych pojedynczo lub w małych grupkach, ale ci najczęściej byli już na wpół obłąkani. Przypominam sobie napotkaną w nocy w ruinach znajomą rodzinę, składającą się z czterech osób: ojciec, matka, brat i siostra (nazwiska ich niestety zapomniałem), w tak już niepoczytalnym stanie, że jedno z nich zawodziło jakąś pieśń. Trudno słowami opisać zarówno wygląd terenu i ludzi pełzających po tych ruinach, jak i życie w samym bunkrze, w którym temperatura po kilku dniach dochodziła do 40 stopni. Stan ten zmusił w końcu mieszkańców naszego bunkra do opuszczenia go i schronienia się w upatrzonym innym bunkrze, gdzie wytworzyła się straszna ciasnota, która w rezultacie dawała bezustanne ofiary w ludziach z powodu uduszenia. Jeżeli początkowo udawało się jeszcze w najgorszych warunkach utrzymać w bunkrze porządek i dyscyplinę, to obecnie stało się to niemożliwe. Ludzie samowolnie zaczęli wychodzić z bunkra, aby zaczerpnąć na powierzchni mocno rozgrzanego powietrza, a to w końcu spowodowało, że 29 kwietnia Niemcy nas wytropili. Grupa Łotyszy okrążyła bunkier, obrzucając nas granatami. Pozostałych przy życiu, w tej liczbie i mnie, zaprowadzili na Umschlagplatz.

Dalsze wydarzenia zaprotokołowano w zeznaniach.