TEODOR FILIPOWICZ

Szczepowice, 23 grudnia 1945 r.

Teodor Filipowicz
poczta Wołkowo
pow. Kościan, [woj.] poznańskie

Mój pamiętnik z więzienia kościańskiego, z Fortu VII w Poznaniu i obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu

Zostałem aresztowany 25 września 1939 r. przez gestapo w Borowie, pow. kościański, gdy powróciłem spod Warszawy. Z Borowa przetransportowany zostałem do więzienia w Kościanie, gdzie zastałem już cele pełne kolegów uwięzionych przez Niemców. Codziennie wpadali do cel gestapowcy, bili i kopali nas i wykrzykiwali: „Wy, polskie świnie, będziecie wszyscy rozstrzelani”. Niedługo czekaliśmy na [spełnienie] tej obietnicy.

2 października 1939 r. zrobił się ruch na korytarzu więzienia. Wpadali do cel, z których wypychali współtowarzyszy. Na korytarzu czekali SS-mani z karabinami, z najeżonymi bagnetami. Słychać było uderzenia, jęki i spychano tych nieszczęśliwych ze schodów.

Przed sądem już był ustawiony szpaler z SS-manów, z podniesionymi rękoma gnali ośmiu Polaków pod mur ratusza, gdzie za jakich dziesięć minut padła salwa z karabinów, a następnie jeszcze pojedyncze strzały rewolwerów – to były strzały dobijające tych, którzy jeszcze żyli. Straszne było przygnębienie w całym więzieniu, czekaliśmy, kiedy kolejka przyjdzie na nas.

25 października 1939 r. powtórzyło się to samo. Wybranych zostało spośród nas 18, w ten sam sposób wyprowadzili ich jak tych ośmiu 2 października pod ratusz, tylko z tą różnicą, że ich podzielili na dwie grupy. Wyprowadzili pierwszą dziewiątkę – padła salwa, oddali swoje życie – prowadzą drugą dziewiątkę. Ta druga grupa musiała powrzucać pierwszą na wozy, a następnie ustawić się sama pod mur – znów pada salwa, ginie druga dziewiątka, znów słychać pojedyncze strzały rewolwerowe, którymi dobijali jeszcze żyjących. Następnie wypędzili 20 z nas z łopatami do pochowania swoich ofiar, nam dobrze znanych.

Najstraszniejszy z nich był komendant gestapo (Obergeheimrat Klemm). Był to człowiek niskiego wzrostu, krępy, twarz mongolska, szeroka, z wystającymi kośćmi skroniowymi, usta szerokie od ucha do ucha, zęby wystające, duże – ogólnie nazwany przez więźniów politycznych „robot”. Z ust jego nie padały inne słowa, jak: „Świnie polskie, ja was każę wszystkich wystrzelać jak psów”. Jego najmilsze było kopanie w brzuch, a jego towarzysz to był bykowiec. Ten tajny radca Klemm był postrachem całego pow. kościańskiego.

5 listopada 1939 r. wpadają do więzienia, na czele tajny radca Klemm. Było to wieczorem o godz. 19.00. Wyczytanych zostało 45 z nas, tak jak byliśmy ubrani wypędzili nas na korytarz, a stamtąd przez ustawiony na korytarzu szpaler do już przygotowanych samochodów, które stały przed więzieniem. Dwa samochody załadowane więźniami odjechały w stronę cmentarza, do tzw. lasku. Za chwilę słychać strzały z lasku, skąd przyjechały znów te dwa samochody przed sąd, gdzie załadowali drugą połowę biedaków i ruszyli tą samą drogą do lasku, skąd znów za chwilę padły strzały karabinowe i rewolwerowe. Wiedzieliśmy doskonale, co się dzieje z Polakami. Pozostało nas niewielu w więzieniu.

To samo powtórzyło się 7 listopada 1939 r. o tej samej godzinie: krzyki, ruch na korytarzach więziennych, kopali i bili jak zwykle, odliczono 34, załadowali samochody i pojechali w kierunku Lasu Rocockiego, gdzie ich też pomordowali i pogrzebali. Pozostało nas czterech jeszcze w więzieniu: ja, ks. Nowak – proboszcz ze Śmigla, śp. ks. Grażyński z Kościana i ob. Richter z Kościana – naczelnik straży pożarnej.

Nie byliśmy długo sami, już 10 listopada od rana przyprowadzali nowe ofiary, najwięcej słychać było głównego Klemma, to był potwór w ludzkiej postaci.

Z Kościana zostałem przewieziony do Poznania na Fort VII. Na przesłuchy przewożono nas do tego słynnego Domu Żołnierza (Dienststelle), tam odbywały się tortury w świecie jeszcze nieznane. W piwnicach były trzy duże stoły, do których przymocowano pasy do rąk i nóg. Tam ci oprawcy nas brali na przesłuchania, gdyż nie mogliśmy się przyznać do zarzucanych nam czynów. Przytraczali nas do tych stołów pasami, przyrodzenia zaś wkręcali do imadeł znajdujących się na stołach i tym sposobem zmuszali nas do zeznań, jakich chcieli. Najstraszniejszy w tych sklepach podziemnych był niejaki Volksdeutsch, na ogół znany w fortach jako „Kowal”. Ten umiał bić łokciami, tak że szczęki wykręcały się. Jego specjalnością było wkręcić w imadła za przyrodzenie poprzednio rozebrane do naga ofiary.

Byłem razem z jednym mistrzem stolarskim, nazwiska jego nie pamiętam, przywiązany do takiego stołu. Bito nas bykowcami, straciłem kilkakrotnie przytomność, bo wpierał, że mam mieć ukrytą broń. Gdy się obudziłem, byłem cały mokry, ponieważ polewał mnie wodą, gdy zemdlałem. To samo wyprawiał z wyżej podanym kolegą, a że ten również nie mógł się przyznać do zarzucanych mu czynów, tak się rozbestwił ten „Kowal”, że wyciągnął nóż, urżnął mu jądra i rzucił o ścianę. Na tym się tego dnia skończyło. Późno wieczorem przywieźli nas na Forty z powrotem. Kolega jęczał z bólu. Męczył się trzy miesiące i wyzdrowiał, bez jakiejkolwiek pomocy lekarskiej. Gdy już był zdrowy, dali mu stanowisko, nadzór nad warsztatem stolarskim, który prowadził ówczesny komendant lagru Lange, pochodził on z Sudetów. Ponieważ kolega ten wyrabiał piękne meble dla gestapo, sprawa została wydana do wyższej władzy, komendant Lange został aresztowany, a kolega wywieziony do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu w bardzo ciężkim stanie. Gdy dowiedziałem się, że ów kolega jest w Oświęcimiu, odszukałem go już w szpitalu. Podczas przesłuchania w Poznaniu w Domu Żołnierza okrutnie go pobili, bo nie chciał zeznać, ile i jakie meble wyprodukował dla SS-manów. Mięso na pośladkach poodbijane do kości, zupełnie czarne, tak że się wytworzyło zakażenie. Kilku z nas, którzy znaliśmy go, prosiliśmy naszych lekarzy, żeby go utrzymać przy życiu za wszelką cenę. Jeden z kolegów dał swoją krew do transfuzji. Wszystkie zabiegi były daremne, po kilku dniach kolega zmarł. Chcieliśmy go utrzymać przy życiu jako żywe świadectwo zbrodni hitlerowskich. Tak jak tysiące kolegów, wyszedł dymem przez komin krematorium.

Wracam na Fort VII w Poznaniu. Tam najgorszym katem był Sturmbannführer Müllenhof, który był komendantem (diensttelle) Domu Żołnierza, gdzie mieściła się główna komenda gestapo. Müllenhof był mordercą kilku Polaków, gdyż osobiście zabijał kijem naszych rodaków. Często przyjeżdżał z Poznania w nocy ze swoimi oprawcami, którzy byli uzbrojeni w sztachety i kije, naturalnie w stanie nietrzeźwym. Gdy już przybył na korytarz fortu, ryczał na postów, żeby szybko otwierali cele. Osobiście nas bił i wypędzał na tzw. górki w obrębie fortów, na śnieg, w bieliźnie przy 30 stopniach zimna, w grudniu i styczniu 1941 r. Tam musieliśmy się kulać, robić przysiady, a gdy widział, że już jesteśmy pomęczeni, kazał się położyć na wznak i tak musieliśmy leżeć 30 min, następnie: „Marsz, marsz do swoich cel”. Po każdej takiej wyprawie umierało kilkunastu z nas. Trupy umarłych, powieszonych, rozstrzelanych i ściętych na Młyńskiej w Poznaniu palono w spalarni śmieci w Poznaniu.

Do Oświęcimia przybyłem w lutym 1942 r. Zaprowadzili nas pomiędzy blok 26 i 27, tam staliśmy do rana. Dnia następnego, przy 26 stopniach mrozu, dwóch kolegów rano już zmarło.

Był to aptekarz z Warszawy, a drugi urzędnik, też z Warszawy. Przybyło nas tym transportem 64, pozostało do 1945 r. trzech, reszta kolegów zginęła różną śmiercią, jak na ogół znane. W tzw. Palicz grubie [?], gdzie więźniowie wydobywali żwir, ginęło dziennie kilkudziesięciu w ten sposób: gdy już dany więzień nie mógł uwieźć taczki ze żwirem, to rzucano go z wysokości pięciu metrów. Brali za ręce i nogi, rozbujali i tak rzucili na już przygotowane poprzednio żelazne taczki ustawione w takim dole. I tak swoje ofiary rzucali na krzyż, że każda z nich miała złamany krzyż i żebra. Gdy taki jeszcze jęczał, niektóry SS-man zlitował się i strzelił do swej ofiary, inni zaś tak długo leżeli, aż zakończyli życie.

Mordowano nas różnymi sposobami: wieszali, rozstrzeliwali, topili w beczkach, polewali zimną wodą leżących na betonie bez jedzenia. Przy kopaniu fundamentów pod bloki o głębokości dwóch–trzech metrów rzucano na głowy cegły. Po takim uderzeniu więzień padał twarzą do wody, która stała w rowach fundamentowych. Gdy więzień przyszedł do przytomności, powtarzano to samo – tak długo, dopóki nie wstał. Do gazu brali masowo kobiety, dzieci, starców i mężczyzn, którzy już nie byli w stu procentach zdolni do pracy. Komendantem lagru w Oświęcimiu od 1941 r. do końca był Sturmbanführer Höss, Lagerführerem w 1941 r. był Fritsch, w 1942 r. – Aumeier, osoba niska, głos miał krzykliwy jak gramofon. Podczas ich bytności w obozie ginęło najwięcej rodaków, gdyż do Polaków byli bardzo źle nastawieni. Rozstrzeliwano po kilkaset [osób] dziennie, przeważnie inteligencję. Najwięcej rozstrzeliwali Oberscharführer Palitsch, Boger, Lachman – ten ostatni mówił dobrze po polsku. Ofiarom strzelano w tył głowy. Głównym dowódcą oddziału politycznego był niejaki Grabner, prasa ogłosiła jego aresztowanie.

Od 1944 r. dużo zmieniło się w obozie w Oświęcimiu. Przyszedł nowy Lagerführer, nazwisko zapomniałem. Na pierwszy plan weszli Żydzi węgierscy, tych całymi pociągami od razu wpędzali do komór gazowych. Bywały dni, w których zagazowano 20 tys. i więcej ludzi.

Teodor Filipowicz
ur. 6 kwietnia 1891 r., żonaty
kierownik krochmalni w Szczepowicach