JADWIGA WOJCIECHOWSKA

Ochotniczka Jadwiga Wojciechowska, lat 28, zawód w Polsce: maszynistka.

13 kwietnia 1940 r. wraz z wielką liczbą przeznaczonych zostałam wywieziona z 79-letnim ojcem do północnego Kazachstanu, kołchoz Konuspaj, rejon Kokszetau [Kokczetaw].

Ludność kozacka małej, [złożonej z] nie robiących wrażenia budynków, a tylko ohydnych lepianek, wioseczki rzuconej na nagim stepie, przyjęła nas z zadziwionymi i wylęknionymi oczyma. Zrozumieli zapewne tragedię kilku przeznaczonych tam rodzin, liczących 30 osób, z których piersi wyrywała się przeogromna rozpacz, płacz dzieci, przerażenie matek. Każde z nas szukało drzewka, jakiegoś oparcia dla wzroku, który do pięknych krajobrazów był tak przyzwyczajony, aby otrząsnąć się z ciężkiego pierwszego wrażenia. Ojciec mój, przemęczony ciężką trzytygodniową podróżą, jakiś okłamany i biedny, pod wrażeniem ciężkiej rzeczywistości w bolesnym załamaniu padł na kolana i w rozpaczliwych słowach modlitwy błagał Boga o wytrwanie, o litość i zmiłowanie. W tych rozełkanych, bezładnie rzucanych słowach, było tyle wiary, tyle głębokiej wiary, której w naszych sercach brakowało.

Konwojent, pod którego „opieką” przyjechaliśmy, przedstawił nas predsiedatielowi kołchozu, któremu polecił dać nam zakwaterowanie. Rozlokowano nas wśród strasznie brudnych kazachskich rodzin. Było okropne dla nas mieszkać razem z trzodą kóz i baranów, w nieopisanym brudzie i patrzeć na sparszałe od świerzbu ręce każdego prawie mieszkańca.

Tegoż jeszcze dnia zebrano nas, zaprowadzono ewidencję, przemówił do nas nauczyciel miejscowy[, podkreślając,] „w jak szczęśliwe popadliśmy życie, wyzwoleni... uszczęśliwieni...”. Wysłuchiwaliśmy całego szeregu powtarzających się komunistycznych formułek, następnie priedsiedatiel uświadomił nas o warunkach pracy, o wielkim celu stachanowców itd., z wezwaniem, byśmy następnego dnia stanęli do pracy, a na początek przeznaczono nas do oczyszczania obór kołchoźnych.

Poszliśmy do pracy. Oczyszczanie obór trwało kilkanaście dni, następnie polecono nam robić z gliny cegły na budowę dla nas chaty, ponieważ wkrótce musieliśmy opuścić przeznaczone nam kwatery. Ciężka praca przy kopaniu gliny, mieszaniu jej z wodą i słomą zajęła nam dwa miesiące – ja jednak nie wytrwałam, zachorowałam bardzo ciężko. W ciągu jednego tygodnia leżałam z wysoką temperaturą dosłownie w oborze, razem z kozami i baranami. Po długich, rozpaczliwych błaganiach mego ojca, odwieziono mnie do szpitala w mieście, gdzie pozostałam cztery tygodnie.

Po powrocie do kołchozu zostałam wezwana przez naczelnika NKWD, który – zaskoczony moim wyglądem i może trochę wzruszony starością mego ojca – pozwolił mi zamieszkać w mieście [pod warunkiem], że przyjmę każdą pracę. Wówczas to otrzymałam pierwszą wiadomość od rodziny, z zapewnieniem, że otrzymam choć skromną pomoc materialną.

Wówczas opuściłam kołchoz i z ojcem zamieszkałam czasowo z jedną panią Polką, która pracowała w szkole, w charakterze nauczycielki języka niemieckiego. Zajęłam się dwojgiem jej małych dzieci i prowadziłam nasze skromne gospodarstwo. Po pewnym czasie ze względu na ciągle zły stan zdrowia mego ojca, a wraz z tym wyłaniające się przykrości wspólnego, a krępującego życia w jednej małej chatce, postanowiłam za wszelką cenę znaleźć taką pracę, która by zapewniła jakikolwiek kąt do mieszkania, byle tylko być z moim biednym, bardzo wrażliwym na każdą przykrość, ojcem. Zaczęły się dla mnie nielekkie dni – raz że chaty znaleźć nie mogłam, ale też i o pracę było trudno.

Po pewnym czasie dowiedziałam się, że w szkole potrzebna jest uborszczyca, dla której przeznaczona jest chata, światło i opał – tak bardzo drogi. Uchwyciłam się tej myśli, by dostać tę pracę, zwróciłam się więc do tej szkoły, gdzie spotkała mnie rzecz nieopisana. Dzieci z tejże szkoły, gdy zobaczyły mnie, jakby na rozkaz rzuciły się do mnie z okropnymi wyzwiskami na Polaków; jedne cisnęły się do mnie, rwały za palto, popychały, inne chwytały za rozgrezłe wówczas błoto, rzucały we mnie ze wszystkich stron w twarz, oczy, brudziły ubranie. Z wrażeniem, jakie mnie ogarnęło, nie byłam w stanie wyjść lub iść naprzód, ponieważ tłok był okropny. Dyżurna nauczycielka nie zdołała opanować tak okropnie nastawionej hołoty do chwili, aż dyrektor szkoły zarządził koniec przerwy i oswobodził mnie. Lecz reakcja dla mnie była tak ciężka, że dostałam wstrząsu wewnętrznego i bolesnego płaczu, w następstwie czego lękałam się każdej spotkanej grupki zebranych dzieci o tak beznadziejnym wychowaniu.

W kilka dni później zaofiarowano mi pracę uborszczycy w klubie miejskim, którą chętnie przyjęłam, zapewniła mi bowiem kąt, światło i opał. To wyzwolilo mnie z dręczącego stanu mieszkaniowego, toteż z radością przenieśliśmy się do swobodnej chatki, gdzie chory mój ojciec mógł swobodnie leżeć.

Każdego tygodnia mycie ośmiu wielkich podłóg, palenie miałem węglowym w ośmiu olbrzymich piecach, czyszczenie ustępów i różne bielenia, poza tym roznoszenie różnych pism, wypełniało nie tylko każdą godzinę, ale i minutę dnia. Nie zrażałam się tym jednak, bo widziałam dobre samopoczucie ojca i mogłam swobodnie odpocząć po pracy.

Widziano znów mnie sprzątajacą i przyjmujacą ubrania tańcujących w klubie, wpatrywały się nieraz podłe, bezlitosne oczy Kozaka NKWD-zisty, pytano niekiedy z zastrzeżeniem, co tu robi Polka – przypatrywali się, obserwowali. I tak np. czwartego wieczoru, gdy przyjęłam na noc pięć osób z byłego mojego kołchozu, prócz tego pozwoliłam ogrzać się w chacie Rosjaninowi, kołchoźnikowi czekającemu na odjazd tegoż wieczora, o bardzo późnej godzinie, gdy już drzwi miałam zamknięte i ułożyłam do snu moich znajomych, przeraziło nas gwałtowne, a znane już burzenie [stukanie] do okna. Zerwaliśmy się wszyscy, wiedziałam bowiem o zakazie nocowania kogokolwiek, grożącym zapłaceniem wysokiej grzywny [przez] obie strony. Zaniepokoiło mnie to, burzenie powtarzało się ciągle i krzyk otkrywaj dwieri, zmusił mnie, żeby otworzyć. Wszedł Kozak z NKWD, który natychmiast zwrócił się do mnie, abym ubierała się i poszła z nim. Byłam tak zdenerwowana, że nie potrafiłam wydobyć z siebie ani jednego słowa, trzęsłam się cała. Znajomi moi patrzyli bezradnie, a ojciec mój zrozpaczony błagał go, by nie aresztował mnie, prosił, ażeby rano przyszedł w tej sprawie. Nie pomogło to jednak, widziałam tylko, że podłe ślepia i wstrętny wyraz twarzy nie ulegają zmianie, że widzi tylko mnie i ponagla ordynarnie bez końca. Gdy ojciec płakał jak dziecko, a i znajomi prosić go zaczęli, by mnie zwolnił, względnie, by ze mną pójść mogli, wykrzywił się złośliwie i burknął w kierunku mego ojca: Nie pugajsia, starik, docz wierniotsa, a mnie pchnął obelżywie i znów wycedził przez zęby: Odiewajsa skoriej, cztoż żdał tiebia budu. Narzuciłam płaszcz na bieliznę nocną, uspokoiłam ojca i wyszłam jak automat. Ogarnięta chłodem szłam z tępym uczuciem wśród mroków czarnej listopadowej nocy, nie widząc nic przed sobą, z trudem wyrywając nogi wpadające w głąb rozgrezłej drogi. Za mną szedł NKWD- zista, bez końca wygadywał obelżywe słowa, grożąc wyrzuceniem do kołchozu. Tak doszłam do NKWD, jakoby do naczelnika.

Na miejscu stwierdziłam, że wszystkie drzwi były pozamykane, wszędzie panowała noc, tylko jedna lampka elektryczna oświetlała długi korytarz, poza tym nie zauważyłam żadnego stróża ani dyżurnego. NKWD-zista kazał mi zatrzymać się w ciemnym kącie, sam przeszedł się przez korytarze, postukał w niektóre drzwi, wrócił natychmiast do mnie i oznajmił, że naczalnik uże uszoł i zaczął zbliżać się do mnie z haniebnymi odruchami, powtarzając, bym nie bała się i[, że] jak będę dobrze z nim żyła, będę miała wszystko, a oskarżenia, jakie ma na mnie, nie złoży do naczelnika. Zaznaczył przy tym, że on śledzi Polki i może wszystko powiedzieć, a naczelnik uwierzy. Oburzyło mnie to okropnie, toteż, jak tylko mogłam głośno zawołałam, by mi natychmiast pozwolił iść do naczelnika, że nie on mnie, a ja jego zaprowadzę. I natymiast odruchowo wybiegłam z budynku. Następnego dnia złożyłam meldunek naczelnikowi NKWD – Kozaka więcej nie widziałam w mieście.

I tak przetrwałam na tym stanowisku rok i trzy miesiące, zniosłam wiele podobnych przykrości, coraz to większe wymagania, a w szczególności prześladowano mnie ciągle za odwiedzające mnie rodziny polskie, posądzano, że z nimi dzielę się opałem i naftą. Istotnie, ile tylko mi się dało, drzewo i węgiel roznosiłam dla wielu rodzin. Poza tym nasłuchałam się urządzanych w klubie lekcji politycznych, przedstawień, w treści których wyśmiewano i wyzywano oficerów polskich, ohydnie przedstawiano inteligencję polską, podkreślano „ciemnotę i nędzę” robotniczego i wiejskiego narodu polskiego. Niekiedy w uniesieniu zaprzeczałam kłamliwości tak podłej propagandy, wówczas zwracano mi uwagę, że złożą na mnie meldunek do NKWD.

W lutym 1942 r. po krótkiej chorobie zmarł mój ojciec. Trzy dni szukałam w całym miasteczku kawałka deski, aby zrobić trumnę – to było ostatnie życzenie ojca, bym go w trumnie pochowała. Niestety, w żadnym składzie nie znalazłam, wobec czego zmuszona byłam nocą rozbić płot niedaleko stojący, w czym dopomogli mi dobrzy dla Polaków Tatarzy. Miałam już trumnę, gdy znów do wykopania grobu przy temperaturzre 46 stopni nie znalazłam człowieka. Jeden z robotnikow, który decydował się kopać, zażądał 300 rubli, gdy ja posiadałam wówczas zaledwie 15. Do sprzedania żadnych rzeczy nie miałam, gdyż w międzyczasie, kiedy chory ojciec zasnął, a mnie nie było, okradziono nas doszczętnie, toteż, w wielkim załamaniu psychicznym, z łopatą i kilofem udałam się na cmentarz, aby wykopać dół. Chwili tej nie zapomnę nigdy, gdyż ból i rozgoryczenie były zbyt wielkie. W połowie mej pracy, zwrócił na mnie uwagę pluton ćwiczących bolszewików. Dowodzący plutonem, po krótkiej rozmowie ze mną, może wzruszony moją sytuacją, polecił dwu żołnierzom, by pomogli mi pogłębić dół, na czym mi tak zależało, aby z tych nor bolszewickiego cmentarza nie zostały wygrzebane kości mego ojca. Byłam mu wdzięczna za to, gdyż jeszcze tego dnia pochowałam zwłoki ojca, przy pomocy tychże żołnierzy i kilku pań, Polek.

W trzy dni później, tj. 27 lutego 1942 r., otrzymałam pierwszą zbawienną wiadomość i pomoc materialną od mego kuzyna, płk. Bolesławicza, a w trzy tygodnie później telegram wzywający do armii polskiej.

Głęboko wzruszona i pełna radości opuściłam miasto Kokszetau [Kokczetaw], a wraz z tym odeszłam od ciężkiego stanu psychicznego, w jakim pozostawałam. Po dwutygodniowej podróży znalazłam się w sztabie armii polskiej w Jangijulu, gdzie zostałam przyjęta w szeregi ochotniczek Pomocniczej Służby Kobiet.