MICHAŁ PRZERWA-TETMAJER

Warszawa, 12 sierpnia 1947 r. Członek Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Warszawie, p.o. sędzia Halina Wereńko, przesłuchała niżej wymienionego w charakterze świadka, bez przysięgi. Po uprzedzeniu o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o obowiązku mówienia prawdy świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Michał Jerzy Tetmajer, b. więzień obozu koncentracyjnego w Gross-Rosen nr 12 423
Imiona rodziców Julian i Antonina z d. Ambrożewicz
Data urodzenia 12 października 1909 r. w Kijowie
Wyznanie rzymskokatolickie
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Marszałkowska 18 m. 18
Wykształcenie inżynier architekt
Zawód inżynier w Głównym Urzędzie Planowania

W dniu 15 lipca 1943 roku zostałem aresztowany przez gestapo w lokalu Gwardii Ludowej przy ul. Chełmskiej 26 w Warszawie, razem z koleżanką Kokoszko, pseudonim „Wacław”. W toku przeprowadzonej rewizji gestapo zabrało archiwum zawierające rozkazy z akcji i spisy pseudonimów członków sztabu w Warszawie. O lokalu organizacji gestapo dowiedziało się z zeznań wymuszonych od członka organizacji „Leona” pochwyconego w toku akcji obrzucania granatami oddziału SA w Al. Ujazdowskich. Po aresztowaniu trzymano mnie w gestapo (al. Szucha 25) przez miesiąc, po czym odstawiono mnie do więzienia na Pawiaku.

W czasie przesłuchania w al. Szucha i potem trzy razy w czasie pobytu na Pawiaku przyznałem się do przynależności do Gwardii Ludowej, natomiast nie wydałem nikogo z kolegów, mimo iż – zwłaszcza w czasie pierwszego przesłuchania – bardzo mocno zostałem pobity. Latem 1944 roku, w związku ze zbliżaniem się frontu wschodniego, zwłaszcza po zajęciu Lublina przez Armię Czerwoną, zaczęto na Pawiaku mówić o ewakuacji więźniów. Słyszałem pogłoskę, iż polscy kolejarze odmawiają podstawienia wagonów dla ewakuacji więźniów. 27 lipca zapanował w więzieniu ruch, domyśliłem się, iż będą nas wywozić.

Następnego dnia w godzinach rannych zostaliśmy wypędzeni z cel na podwórze, rozdano po bochenku chleba na dwóch więźniów i uformowano transport.

Na Pawiaku pozostali jedynie chorzy, a z nimi dr Loth, obecnie zatrudniony w Szpitalu Wolskim (syn profesora).

Kobiety były również ewakuowane, o transporcie tym mogą złożyć zeznania dr Tarłowska (obecnie zam. przy ul. Marszałkowskiej 18), oraz więźniarka Maria Rutkiewiczowa (obecnie zatrudniona w CK PPR w Warszawie, róg alei Róż i al. Stalina).

Ile osób było ewakuowanych, nie umiem dokładnie ustalić, na oko mogło być parę tysięcy. Szczegółowe dane liczbowe może podać dyrektor przemysłu metalurgicznego Lesz, zatrudniony wówczas w kancelarii na Pawiaku.

Eskortę transportu i potem pociągu stanowili gestapowcy z Pawiaka oraz nowo przydani Ukraińcy i Gruzini w mundurach SS. Wyszedłem w jednej z pierwszych grup. Pędzono nas piątkami, powiązanych za ręce drutem, na bocznicę kolejową w getcie, niedaleko za terenem byłego więzienia wojskowego u zbiegu ul. Gęsiej i Zamenhoffa. Czekał już na nas skład około 30 wagonów towarowych. Eskorta mówiła, iż to sami Niemcy podstawili wagony, ze względu na to, iż polscy kolejarze nie chcieli tego uczynić. Wagon normalnie mógł pomieścić do 40 osób, mężczyzn ładowano po około 120 do każdego. Wsiadaliśmy po rozwiązaniu drutów, którymi nas powiązano. Kobiety załadowano bliżej lokomotywy; w okolicy Kalisza wagony te odłączono i – jak później się dowiedziałem – odesłano do obozu w Ravensbrück.

Wagony były brudne, miały okna zabite deskami i zadrutowane, ubikacji nie było, po załadowaniu drzwi zostały zamknięte. Panował lipcowy upał. W wagonie, w którym jechałem, w ciągu pierwszej nocy udusiło się dwóch więźniów, w sąsiednim – 40. W wagonie moim zmarł wtedy na serce Fijałkowski, brat generała, z zawodu buchalter, zatrudniony w kancelarii na Pawiaku. Pracowałem z nim w Arbeitceli, gdzie przychodził znany ze swej ucieczki z Pawiaka Schreiber Wanat, obecnie właściciel sklepu w Łodzi. Jeden z więźniów w wagonie, gdzie jechałem, dostał pomieszania zmysłów, drugiego obłąkanego gestapowcy podrzucili w drodze do naszego wagonu. Z bocznicy w getcie pociąg przestawiono w inne miejsce, dokładnie się nie orientuję, czy było to w okolicy Dworca Gdańskiego, czy na Pradze. Tu staliśmy cały dzień. Nazajutrz, 29 lipca, zatrzymano pociąg przy strudze gdzieś w okolicy Włoch pod Warszawą. Kilku więźniom kazano wynieść trupy z wagonów, widziałem jak stertę zwłok wrzucono do rowu, lecz nie wiem, czy zostały pozostawione, czy załadowano je do jednego wagonu. Nie wiem także, ile zwłok wyniesiono z wagonów. Więźniowie ponabierali wody ze strugi w naczynia zabrane z Pawiaka w drogę. Potem przed odjazdem wagony zamknięto.

Na następnym postoju w Skierniewicach widziałem także, iż wynoszono zwłoki z wagonów, liczby jednakże podać nie umiem i nie wiem, co z nimi zrobiono. W wagonie, którym jechałem, od pierwszego postoju do Skierniewic nikt nie umarł. Następny postój wypadł w Żyrardowie. Ludność cywilna gromadnie spotkała pociąg, podając nam mleko i produkty, dowiedzieliśmy się wtedy, iż w Warszawie wybuchło powstanie. Zauważyłem, iż miejscowy Wehrmacht i nawet eskortujący nas gestapowcy z Pawiaka pozwalali cywilnej ludności podawać nam żywność, natomiast miejscowe SS ludność odpędzało, SS-mani wyraźnie kłócili się z żołnierzami Wehrmachtu. W Łodzi na stacji miejscowa żandarmeria rozdała nam po kubku kawy. Na terenach Wartegau nieco mniej nas pilnowano. Na kilku następnych postojach koło Łowicza i w Głogowie eskorta pozwalała więźniom wychodzić do ustępu i dla nabrania wody, po kolei. Naturalnie nie wszyscy mieli czas wyjść z wagonu i tylko kilku więźniom udała się ucieczka. W dzień uchylono nieco drzwi dla wpuszczenia powietrza. Jechaliśmy w nieznane. Czwartego dnia podróży przybyliśmy na stację kolejową Gross-Rosen. Przyjęli nas SS-mani z obozu z psami. Ustawionych piątkami popędzono nas pieszo cztery kilometry do obozu. W czasie marszu przez wieś miejscowa ludność i dzieci niemieckie obrzucały nas kamieniami, wołając: polnische banditen. W obozie po spisaniu personaliów, rozdaniu numerów i kąpieli skierowano nas do 14 bloku. Otrzymałem numer … [brak]. Z transportu z Pawiaka po kilku dniach odesłano dwa transporty więźniów do komanda w Brzegu (Brieg). Mnie w liczbie około tysiąca pozostałych więźniów pomieszczono na bloku 7.

Jeśli chodzi o przydziały pracy, trafiłem do tzw. Steikommando liczącego kilkaset osób, które stale kierowano na plac apelowy na ćwiczenia w musztrze i śpiewie, a zatrudniano nas na terenie obozu i w blokach tylko w miarę zapotrzebowania. Panowało już wtedy w obozie pewne rozluźnienie dyscypliny.

Bardzo często udawało mi się uciekać z placu apelowego i ukrywać się naprzeciwko krematorium w namiotach, gdzie leżały worki starego obuwia. Przed moim przybyciem Steikommando było zatrudnione przy odrywaniu starych podeszew od cholewek, potem robotę przerwano. Chowając się między workami, obserwowałem, jak do krematorium prowadzono grupki po kilkanaście osób, następnie słyszałem krzyki. Było ogólnie wiadome, iż prowadzeni do krematorium otrzymują śmiertelne zastrzyki z fenolu. Grupy doprowadzał SS-mann, którego nazwiska nie znam. Czasem jednak nie udało mi się umknąć i musiałem nosić jedzenie na bloki lub kamienie przy budowie bloków. Na bloku 7 panowała ciasnota, po tysiąc więźniów sypiało w izbie na siennikach tak, iż można było położyć się tylko na boku. Blokowym był Paul, nazwiska nie pamiętam, były oficer WP, volksdeutsch, który przed moim przybyciem był jakiś czas Lageraltesterem. Do Gross-Rosen przybył z Oświęcimia. Blokowy utrzymywał dyscyplinę, dbał o czystość na bloku, bił przy tym więźniów bez litości. Nie widziałem jednak, by kogoś zamordował.

Nazwisk sprawujących władzę w obozie ani załogi nie znam. Mógłby podać dane personalne stary więzień obozu Gross-Rosen Jerzy Albrecht (obecnie sekretarz PPR w Warszawie, Al. Jerozolimskie 57).

We wrześniu 1944 byłem obecny na placu apelowym w czasie publicznego wieszania Rosjanina spod Kijowa, którego nazwiska nie znam, za to, że nawymyślał Ukraińcowi z załogi za współpracę z Niemcami. Za rozmowy polityczne przebywał w tym czasie w Strafkompanii mój znajomy z Pawiaka, Rostworowski. W czasie wieczornych robót, po apelu Strafkompanii przy kopaniu rowów przeciwlotniczych na terenie obozu, potajemnie donosiłem mu lekarstwa i żywność. Rostworowski był ciężko chory, opowiadał mi, iż blokowy SK Vogel oświadczył mu, iż pójdzie na rewir po złamaniu nogi. W jakiś czas po rozmowie Rostworowski skoczył w przepaść w kamieniołomach, jednakże złamał sobie tylko dwa żebra. Na rewir nie poszedł, lecz Vogel go wykończył. Robiona przez polskich lekarzy rewiru (między innymi prof. Michałowicza) sekcja zwłok wykazała zapalenie płuc i złamanie dwóch żeber.

W końcu września 1944 roku w transporcie kilku tysięcy więźniów niezatrudnionych stale, wyjechałem do Sachsenhausen, po kilku dniach do zakładów lotniczych Heinkela koło Oranienburga. Przebywałem tam tylko dwa tygodnie, po czym przewieziono mnie do Schlieben, komanda Buchenwaldu, gdzie była fabryka amunicji obsługiwana przez Żydów i częściowo innych więźniów. Pracowałem tu jako tragarz przy ładowaniu wagonów. Obóz był źle strzeżony, pracowaliśmy poza drutami i może dlatego zabrano stąd Polaków.

W końcu października czy na początku listopada 1944 znalazłem się w Buchenwaldzie. Znaczną część mego transportu zabrano do Oranienburga oraz do odgruzowywania Berlina. Ja znalazłem się w komandzie Buchenwaldu w [Bad] Langensalsa koło Weimaru, gdzie więźniowie obsługiwali fabrykę samolotów Heinkla. Pracowałem jako magazynier w magazynie elektromechanicznym.

1 kwietnia 1945 roku wobec zbliżania się linii frontu, około tysiąc więźniów z komanda pieszo popędzono do Buchenwaldu. Skąd w kilka dni później w transporcie około 4,5 tys. więźniów znalazłem się na drodze do Weimaru.

Droga od obozu do Weimaru była usiana trupami, w naszej grupie eskortujący nas Ukraińcy w czarnych mundurach także strzelali do słabych więźniów. Z Weimaru pociągiem jechaliśmy do Dachau trzy tygodnie. Z 4,5 tys. więźniów żywych dojechało 1,2 tys. Podróż była straszna. Mimo iż w Buchenwaldzie otrzymaliśmy żywność, eskorta zabrała od nas wszystko i nic nam do jedzenia nie dawano. Wiele osób w drodze uciekało, lecz Niemcy sudeccy i volksdeutsche czescy odprowadzali uciekających z powrotem do transportu. Wówczas eskortujący nas SS-mani rozkazywali złapanym uprawiać gimnastykę, po czym bili ich po głowach pałkami aż do śmierci. Słaniających się odprowadzali do wagonów trupiarni. Były takie dwa wagony, początkowo kryte, potem otwarte. Widziałem głowy trupów sine i obrzękłe od uderzeń lub duszności. W wagonach jechało po 120 osób, w miarę zmniejszania się tej liczby dzięki zgonom kolegów, SS-mani dołączali do tej liczby więźniów z końcowych wagonów, skracając pociąg. Dwa razy w ciągu drogi trupy zakopywano w masowych mogiłach.

W okolicy Pilzna SS-mani z eskorty przepędzili ludność czeską, która usiłowała podać nam żywność i picie.

30 kwietnia 1945 roku nocą transport przybył do Dachau. Przy strudze w Dachau pozwolono wszystkim więźniom pić niegotowaną, brudną wodę. W rezultacie wielu z tego transportu zachorowało na dyzenterię. 1 maja obóz w Dachau zajęły wojska amerykańskie, przybyłe przyśpieszonym marszem po obejrzeniu na stacji wagonów ze zwłokami z naszego transportu oraz ze zwłokami Żydów i Rosjan, których Niemcy zamknęli w wagonach na stacji w Dachau i pozostawili aż do śmierci.

Nie umiem podać nazwisk członków eskorty transportu z Buchenwaldu do Dachau.

Na tym protokół zakończono i odczytano.