IRENA ZGRYCH

Warszawa, 1 marca 1950 r. Sędzia Janina Skoczyńska, działając jako członek Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce, przesłuchała niżej wymienioną osobę, która zeznała, co następuje:


Imię i nazwisko Irena Zgrychowa z d. Bukowska
Data i miejsce urodzenia 25 marca 1904 r., Warszawa
Imiona rodziców Franciszek i Felicja z d. Jabłońska
Zawód ojca technik
Przynależność państwowa polska
Wyznanie rzymskokatolickie
Wykształcenie średnie
Zawód nauczycielka
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Suzina 3 m. 93
Karalność niekarana

Wybuch powstania warszawskiego zastał mnie w domu przy ul. Furmańskiej 12. W domu tym od pierwszych chwil powstania został urządzony punkt sanitarny pod kierownictwem dr. Bogdanowicza (gdzie obecnie przebywa, nie wiem) w dwuizbowym sklepie na parterze. Obsługa sanitarna składała się przeważnie z młodych dziewcząt, harcerek, jak i z ochotników z ludności cywilnej przebywającej w tym domu. Teren leżący między Zamkiem a ul. Karową był ziemią niczyją do 6 czy 7 sierpnia 1944 roku (daty dokładnie już nie pamiętam). Przy Karowej znajdowała się komenda powstania. Niemcy zajmowali parzystą stronę Krakowskiego Przedmieścia, silne oddziały zajmowały uniwersytet, Radę Ministrów i Dom [nieczytelny dopisek]. Na punkcie naszym leżało około czterdziestu paru osób, prawie samej ludności cywilnej. Mieliśmy u siebie dużo rannych dzieci, kobiet, mężczyzn, ranionych nie w czasie walki, gdyż na tym terenie walki trwały tylko jeden dzień, lecz przez tzw. gołębiarza, który z dachu jednego z domów strzelał do każdego, kto się na ulicy pokazał.

7 sierpnia Niemcy zajęli nasz teren. Ludność cywilna została wyrzucona z domów i wyprowadzona w stronę Ogrodu Saskiego, a stamtąd na Wolę. Po wyrzuceniu ludzi Niemcy, SS-mani, wszystkie domy podpalali. Po powstaniu spotykałam nieraz osoby wyprowadzone 7 sierpnia 1944 roku z tego terenu. Mówiły mi one, że ludność cywilna, tak kobiety, dzieci, jak i mężczyźni zostali użyci w Ogrodzie Saskim za żywą osłonę, spoza której Niemcy – SS strzelali do powstańców w kierunku Marszałkowskiej.

Z naszego punktu sanitarnego przy Furmańskiej 12 wyszła część dziewcząt i kilku rannych, którzy mogli chodzić. Wprawdzie Niemcy grozili nam, że nas podpalą, jeżeli wszyscy zdrowi nie wyjdziemy, jednak myśmy nie zostawili naszych rannych na niechybną śmierć. Zostało tylko kilka dziewcząt, wykwalifikowana sanitariuszka i dr Bogdanowicz. W ciągu trzech dni po wyprowadzeniu ludności z naszego terenu, Niemcy – podpaliwszy wszystkie okoliczne domy – często nocowali i przebywali u nas. W nocy kładli się na łóżkach rannych, wyrzucając ich na podłogę, wymyślali nam, krzyczeli, grozili w każdej chwili podpaleniem.

W wielkim niebezpieczeństwie były nasze młode dziewczęta. Niemcy kazali im wchodzić zawsze do domów, które zajmowali, dla sprawdzenia, czy w domach tych nie ma już powstańców. Do gwałtów w tym okresie dzięki naszej ciągłej czujności nie doszło.

9 czy 10 sierpnia przed południem Niemcy – SS – wyciągnęli wszystkie nasze dziewczęta i jeszcze parę osób, które się schroniły w naszym punkcie. Ustawili wszystkich pod ścianą domu przy ul. Bednarskiej na rogu Furmańskiej. Bawili się z nimi w ten sposób, że strzelali nad głowami dziewcząt w okna domu. Następnie ograbili je z całej biżuterii, po czym wypuścili z powrotem na punkt.

Tego samego dnia po południu SS-mani kazali nam natychmiast ewakuować szpital. Nie miałyśmy dokąd wynosić rannych. Ulica Furmańska stała w płomieniach, Bednarska także po obu stronach się paliła. Domy przy malutkiej, ślepej przecznicy Furmańskiej, ul. Mularskiej , były już wypalone. Tam więc, na kamieniach ulicy układałyśmy rannych. Mularska wychodziła vis à vis naszego punktu. Musiałyśmy więc rannych przenosić pod ostrzałem przez ul. Furmańską.

W czasie ewakuacji Niemcy z sąsiedniej bramy zastrzelili kobietę z malutkim dzieckiem na ręku i [ranili] dwóch mężczyzn, jednego ciężko rannego kula trafiła w brzuch. Jeden z mężczyzn został raniony w oba oczy i w ten sposób pozbawiony wzroku. Ten jednak został uratowany. Z ul. Mularskiej dziewczęta nasze poszły szukać miejsca, w którym moglibyśmy złożyć naszych rannych. Złożyliśmy ich w „Dobroczynności” przy ul. Krakowskie Przedmieście 62, gdzie przebywaliśmy do 17 czy 20 września 1944 roku, którego to dnia zostaliśmy wywiezieni wraz z całym będącym w „Dobroczynności” szpitalem do szpitala w Milanówku.

O zbrodni, jakiej Niemcy dokonali na mężczyznach wziętych z „Dobroczynności” niewiele umiem powiedzieć. Wiem, że wyprowadzili od nas trzech naszych rannych i felczera Draca ze szpitala „Dobroczynności”. Poza tym słyszałam, że jeszcze kilkunastu innych mężczyzn zostało wyprowadzonych na Krakowskie Przedmieście. Bezpośrednio po ich wyjściu słyszeliśmy salwy z karabinów tuż przy naszym domu. Jednak ciał zabitych ani jakiegoś śladu tej zbrodni nie można było odnaleźć.

Przez cały okres mojego pobytu w „Dobroczynności” byłam świadkiem zbrodni, jakich dokonywali Niemcy w szpitalu. Parę osób, około pięciu, Niemcy rozstrzelali na terenie szpitala za to, że poruszały się w nieodpowiednim czasie. Poza tym gwałcili ranne kobiety, jak i rzucali się na sparaliżowane staruszki. Nie byli to sami Niemcy, ale i Węgrzy, i Ukraińcy w mundurach SS. Wpadali oni nadzy na salę i dokonywali niesamowitych orgii.

Na tym protokół zakończono i odczytano.