ALFRED GÓRSKI

Plut. Alfred Górski, 29 lat, buchalter, stanu wolnego.

10 kwietnia 1940 r. zostałem przez Sowietów aresztowany przy przejściu Sanu (cztery kilometry od Sanoka, wieś Dolina) w drodze na Węgry. W tym to właśnie czasie musiałem opuścić tereny zajęte przez Niemców, a to ze względu na pracę organizacyjną. Szedłem na Węgry, by tam wstąpić do nowo tworzącej się armii polskiej. Wybrałem drogę na Węgry przez tereny okupowane przez Sowietów dlatego właśnie, że chciałem uniknąć niechybnej śmierci, jaka czekała mnie od Ukraińców grasujących w pasie granicznym lub też Niemców.

10 kwietnia 1940 r., tj. w dniu aresztowania przez Sowietów, zostałem doprowadzony do aresztu Olchowce [?], stamtąd do Sanoka [?], stamtąd natomiast do więzienia w Winnicy. Do Winnicy przyjechałem 31 kwietnia/1 maja 1940 r. Jeśli chodzi o warunki więzienne w Winnicy, to były one dość względne, gdyż jedzenie było dość możliwe, chodziłem do łaźni co dziesięć dni, dostawałem czystą bieliznę. Przy końcu mego pobytu w Winnicy – do chwili obecnej nie wiem dlaczego – wszystkich Polaków przenieśli na wydział zwany „Spec”, w celach zaś zostali tylko Ukraińcy i Żydzi. Od tej chwili rozpoczęła się naprawdę gehenna dla Polaków. W celach, w których przebywał normalnie jeden tylko człowiek, umieszczali Sowieci po 10 lub 15 Polaków. Jeśli chodzi o pożywienie, to było bardzo niedobre [?], dawali tylko prawie że samą wodę.

Po osądzeniu mnie na lat pięć przy końcu września 1940 r. zostałem wysłany do Charkowa, a stamtąd po upływie trzech tygodni pojechałem dalej. Warunki podróży były okropne, prócz tego, że nie dawali prawie nic jeść, dostawaliśmy bardzo dużo tzw. sielodek i to bardzo słonych, natomiast jeśli chodzi o wodę, to dawali jej na 24 godziny zaledwie dwa wiadra, a było nas ok. 80 w wagonie. Ludzie po prostu konali z pragnienia.

W takich warunkach jechałem ok. miesiąca. Kiedy dojechałem do stacji kolejowej Czibiu, tam nas wyładowali. Było wtedy ok. 30 stopni mrozu. Każdy był nieodpowiednio ubrany, organizm wyczerpany, głodny. Po wyładowaniu nas na wspomnianej stacji ustawili nas w czwórki i kazali iść. Młodsi [nieczytelne] wytrzymali jeszcze lepiej, starsi natomiast, którzy po prostu nie mogli iść, byli szczuci przez Sowietów psami, które to rozrywały ostatnią odzież, lub też bici karabinami, a później zostawiani przez Sowietów na łaskę losu. Wierzę w to, że ci, którzy tam pozostali, dotychczas nie żyją.

Około godz. 1.00 w nocy dobrnęliśmy wreszcie do celu, tj. do obozu, w którym mieliśmy pędzić nasze codzienne życie. Po przyjściu do obozu dano nam po kawałku chleba i troszkę zupy i kazano położyć się spać.

Godzina 5.00 rano, ciemno, mróz i zimno. Odzywa się dzwonek, przychodzi do naszego baraku Sowiet i każe nam ubierać się na robotę. Zdziwieni okropnie takim powiedzeniem zaprotestowaliśmy, jednak to nic nie pomogło. Po spożyciu śniadania, składającego się z chleba i dosłownie gorącej tylko wody, wypędzono nas ok. 7.00 rano do lasu, gdzie kazano nam przenosić ciężkie kawały drzewa i układać je koło drogi, a to w celu nakładania na maszynę. Jeden dzień minął i tak płynęła reszta dni. W obozie pracy oprócz butów gumowych i starego dziurawego buszłata nie dostałem nic.

Jeśli chodzi warunki, to były one niżej krytyki. Łaźnia była co miesiąc lub też co dwa, bielizny nie dawano wcale, chodziliśmy brudni i w strzępach.

W czerwcu 1940 r. [sic!] zachorowałem i odesłano mnie do szpitala. W szpitalu przebyłem do sierpnia 1940 r. [sic!] Po powrocie ze szpitala zastała mnie amnestia i we wrześniu 1940 r. [sic!] zostałem zwolniony i odjechałem do nowo tworzącej się armii polskiej w Tocku [Tockoje].