JÓZEF OSIŃSKI

Warszawa, 6 maja 1946 r. Sędzia Halina Wereńko, delegowana do Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchała niżej wymienionego w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o znaczeniu przysięgi sędzia odebrała przysięgę na zasadzie art. 109 kpk

Świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Józef Osiński
Imiona rodziców Marceli i Maria z d. Kozłowska
Data urodzenia 19 marca 1886 r. w Garwolinie
Zajęcie wartownik w magazynie firmy „Bristol” (spółdzielnia) , ul. Sokołowska 27
Wykształcenie nie był w szkole, umie trochę czytać i pisać
Miejsce zamieszkania ul. Płocka 67 m. 84
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarany
Stan cywilny żonaty, syn lat 32

W czasie powstania warszawskiego mieszkałem wraz z rodziną w Warszawie przy ul. Płockiej 67, tak jak i obecnie.

W pierwszym dniu powstania na rozkaz władz polskich ludność cywilna wybudowała dwie barykady: na rogu ul. Gostyńskiej i Płockiej oraz na rogu ul. Zawiszy i Płockiej. Nasz dom znalazł się więc pomiędzy tymi barykadami.

Przez pierwsze cztery dni powstania siedziałem wraz z innymi mieszkańcami naszego domu w piwnicy, ponieważ cały czas trwała strzelanina. Od strony mostu przy ul. Górczewskiej z jednej strony i od strony Wolskiej z drugiej Niemcy walili do powstańców ukrytych na naszej ulicy za barykadami.

5 sierpnia powstańcy wycofali się tak, że ja i moi sąsiedzi wcale tego nie widzieliśmy, inaczej uciekalibyśmy razem z polskim wojskiem. Było bowiem rzeczą już ogólnie znaną, iż Niemcy mordują polską ludność cywilną. O godzinie 14.30 na podwórze naszego domu wpadła grupa około 30 żołnierzy ukraińskich, którzy obstawili ulicę i podwórze, poczym w języku polskim wołali, by wszyscy mieszkańcy wyszli na podwórze. Wszyscy obecni w domu wyszli.

Dom nasz liczył sto mieszkań, w każdym lokalu mogły być [trzy] osoby. Było zdecydowanie więcej kobiet i dzieci niż mężczyzn.

Ukraińcy naszą grupę skierowali na ulicę Płocką, która była obstawiona przez żołnierzy ukraińskich. Środkiem ulicy były pędzone grupy mieszkańców innych domów, do których musieliśmy się dołączyć. Po drodze żołnierze ukraińscy odbierali od idących zegarki, biżuterię. Gdy się przechodzi w ulicę Gostyńską z Płockiej, po parzystej stronie znajduje się dom tego samego Żyda, który był właścicielem i naszego domu. Stąd wiem, iż budynek ten, na rogu Płockiej i Gostyńskiej, miał 700 mieszkańców. Z chwilą, gdy mijałem go, zobaczyłem, iż jest obstawiony przez Ukraińców i karabiny maszynowe. Dom był podpalony, a do mieszkańców wychodzących padały salwy z karabinów maszynowych. Również do [osób] uciekających z grup pędzonych środkiem ulicy żołnierze stojący na ulicy i eskortujący strzelali bez litości.

Obecnie nie spotykam nikogo z mieszkańców domu na rogu Gostyńskiej i Płockiej, jakkolwiek miałem tam dużo znajomych. Czy ktoś stamtąd ocalał, tego nie wiem.

Mnie i naszą grupę spędzono pod tunel na ulicy Górczewskiej, za wiaduktem. Gdy tam przyszedłem, znalazłem się w grupie ponad 500 osób. Z grupy tej SS-mani wypędzali po kilka i kilkanaście osób za tunel, gdzie po lewej i prawej stronie Górczewskiej odbywała się egzekucja. Po prawej stronie przed rozstrzelaniem spędzano ofiary pod podpalony dom, po lewej stronie było pole przed fabryką kotłów (obecnie fabryka remontuje się). Na polu przed fabryką był duży rów, do którego spędzano ludzi przed rozstrzelaniem.

Zaznaczam, iż na egzekucję szli mężczyźni, kobiety i dzieci.

W miarę zabijania ludzi zgromadzonych w tunelu od strony wiaduktu napływały wciąż nowe grupy i stale było w tunelu ciasno. Zorientowałem się, iż egzekucje dotyczyły mieszkańców trzech ulic: Płockiej, Gostyńskiej i Górczewskiej. Ja z żoną wycofywałem się wciąż. W pewnej chwili, gdy na wiadukt przy ul. Górczewskiej nadciągnęła grupa ewakuowana ze Szpitala Wolskiego, egzekucję wstrzymano, a ludzi zgromadzonych w tunelu i jeszcze nie rozstrzelanych dołączono do grupy przyprowadzonej ze Szpitala Wolskiego i wszystkich razem zaprowadzono do szopy fabryki kotłów (przy której rozstrzeliwano) ulicą Moczydło. Słyszałem od ludzi wtedy, że egzekucja na ul. Górczewskiej trwała od […].

W szopie przy ul. Moczydło Niemcy posegregowali ludność zgromadzoną w ilości pięć do sześciu tysięcy, licząc na oko.

Zaznaczam, iż do tej szopy po wprowadzeniu naszej grupy i grupy ze Szpitala Wolskiego, wprowadzono jeszcze trzy grupy ludzi, nie wiem z jakich ulic.

Jak już zaznaczyłem powyżej, Niemcy pogrupowali osobno mężczyzn, kobiety, księży i personel szpitalny. Po pewnym czasie przybył oficer SS i zażądał, by 20 mężczyzn wystąpiło na ochotnika do pracy. Po wyjściu tych 20 osób posłyszeliśmy salwę, przygłuszoną wystrzałem z tzw. krowy. Następnie zażądano kilka razy, zdaje się dziesięć czy też 15 razy, znów grupę po pięć osób. Jedna z ostatnich poszła grupa lekarzy.

Ja poszedłem w ostatniej grupie mężczyzn, w liczbie około 30 osób. Po naszym wyjściu pozostały w hali fabrycznej kobiety i mężczyźni, którzy się wylegitymowali jako volksdeutsche. Wyprowadzono nas przed fabrykę, ustawiono trójkami, poczym poprowadzono ulicą Moczydło do wiaduktu na Górczewskiej, stamtąd pod płonący dom stojący po prawej stronie, idąc od wiaduktu. Pędzono nas, a stojący na podwórzu tego domu SS-mani po jednym szli za każdą trójką i mordowali wystrzałem w tył głowy.

Doprowadzali i mordowali SS-mani.

Upadłem, nie będąc rannym. Obok mnie leżał trup, którego głowa paliła się, zapach płonących włosów uderzał we mnie, cierpiałem jednak, leżąc bez ruchu. Po pewnym czasie SS-man strzelił we mnie, jakkolwiek leżałem bez ruchu, kula jednak przebiła tylko kołnierz marynarki i płaszcza i nie trafiła mnie.

Druga kula, po godzinie leżenia między trupami, przeszła tuż koło twarzy i tylko sparzyła mnie. Leżałem pokrwawiony przez krew innych zamordowanych. Po rozstrzelaniu naszej grupy SS-mani chodzili między leżącymi i dobijali jeszcze żyjących.

Egzekucja odbyła się około godz. 17.00. Gdy się ściemniło, SS-mani odeszli i nie zostawili straży. Zorientowałem się, iż spośród rozstrzelanych kilka osób jeszcze żyje.

Ile osób było rozstrzelanych koło płonącego domu, nie umiem określić.

Trupy leżały po cztery, pięć, jedne na drugich, miejscami pojedynczo. Całe podwórze było jedną kałużą krwi. Odezwał się żyjący nazwiskiem Golian (zam. obecnie ul. Płocka 22, imienia nie znam), a także Piekarek (zam. obecnie ul. Górczewska 15, imienia także nie znam) i kilka innych osób.

Widziałem, jak kilka osób uciekło, mianowicie: Krysztoforski, Filipiak i Piekarek. Około północy ja i Golian oraz 19-letni chłopiec, którego nazwiska i adresu nie znam, pełzając między trupami, wydostaliśmy się z miejsca egzekucji, poczym szliśmy między blokami na Kole a Górczewską i doszliśmy do Ulrychowa, do siostry rannego chłopca, który z nami uciekł. Tu ludzie bali się nas wpuścić do mieszkania i pozostałą część nocy przesiedzieliśmy w piwnicy.

Do Ulrychowa przybyliśmy o godz. 1.00 w nocy 6 sierpnia. Nazajutrz o 5.00 udaliśmy się do Jelonek, stamtąd do wsi Babice, do znajomego Goliana.

Dopiero po czterech miesiącach odnalazłem swoją żonę, która z Jelonek została przez Niemców skierowana do obozu przejściowego w Pruszkowie, a po drodze do obozu uciekła i znalazła pracę w aptece w Ursusie.

Syn mój Edmund był zabrany przez Niemców z miejsca pr[acy] na ul. Krakowskie Przedmieście 1 sierpnia. Całą grupę Polaków trzymano w hotelu Bristol trzy dni, potem popędzono do obozu w Pruszkowie, stąd wywieziono do Niemiec do Wrocławia. Po drodze z hotelu Bristol do Pruszkowa, Niemcy dzie[…]wali pędzonych Polaków, co drugi został rozstrzelany. Syn opowiadał, iż we Wrocławiu używano Polaków do kopania okopów. W okresie, gdy front się zbliżył do Wrocławia, Niemcy zmuszali Polaków do umacniania okopów pod ostrzałem wojsk rosyjskich i polskich. W tym okresie z grupy kilku setek wysyłanej na takie roboty wracało kilkudziesięciu.

Protokół odczytano.