STANISŁAWA KOPROWICZ

Warszawa, 1 czerwca 1946 r. Sędzia śledczy Halina Wereńko, delegowana do Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchała niżej wymienioną w charakterze świadka. Świadek została uprzedzona o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o znaczeniu przysięgi. Sędzia odebrała od niej przysięgę, po czym świadek zeznała, co następuje:


Imię i nazwisko Stanisława Koprowicz
Stan cywilny panna
Imiona rodziców Stefan i Zofia z d. Górzyńska
Data urodzenia 17 listopada 1908 r. w Dobrzyniu, pow. Lipno
Zajęcia pracownica domowa
Wykształcenie w szkole nie była, umie czytać i pisać
Miejsce zamieszkania Warszawa, aleja Niepodległości 18A m.1
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarana

1 sierpnia 1944 roku około godz.17.00 udałam się na swoją działkę na Polu Mokotowskim. Nie wiedziałam, że wybuchło powstanie, byłam zaskoczona, słysząc strzelaninę od strony Ochoty. Chcąc wyjść w kierunku domu, udałam się w stronę ul. Rakowieckiej, lecz zauważyłam, iż tam została rzucona bomba dymna. Wpadłam do kościoła Jezuitów przy ul. Rakowieckiej, gdzie zastałam już 13 osób, których nie znałam. Oprócz ludności cywilnej do kościoła przybyło także 25 księży jezuitów.

Dowiedziawszy się, iż wybuchło powstanie, pozostałam całą noc w kotłowni za kościołem. Zaznaczam, iż obok kościoła o.o. Jezuitów przy ul. Rakowieckiej mieści się zakon Jezuitów.

Między budynkami gospodarczymi na podwórzu zakonnym była wyżej wspomniana kotłownia w piwnicy.

Nazajutrz, 2 sierpnia około godz. 9.00 rano posłyszałam dobijanie się do drzwi kościoła od strony ul. Boboli. Ksiądz Kosibowicz, proboszcz parafii kościoła o.o. Jezuitów pobiegł na górę, gdzie zastał już w kościele żołnierzy niemieckich, którzy sami wywalili drzwi. Sześciu żołnierzy razem z księdzem zeszło do kotłowni i rewidowali wszystkich obecnych, najwidoczniej szukając broni, ponieważ niczego z biżuterii nam wtedy nie zabrali. Potem wyszli razem z księdzem.

Po chwili ksiądz wrócił i powiedział, iż Niemcy kazali nam tu siedzieć spokojnie, że nic nam nie zrobią, o ile stąd nie padnie do nich żaden strzał. Około godz. 11.00 wpadło do nas trzech Niemców w zielonych mundurach, czy byli to żołnierze z Wehrmachtu, czy też SS-mani, nie zauważyłam. Żołnierze ci przed wejściem do kotłowni rzucali granaty do kościoła. Jeden z nich ustawił się w kotłowni, drugi na korytarzu, trzeci przy drugich czy trzecich drzwiach wzdłuż korytarza piwnicznego, prowadzących do oddziału piwnicy, gdzie leżały przeniesione meble: szafa, wąskie łóżeczko i krata w oknie. Mam wrażenie, że był to lokal karny czy pokutniczy dla księży. Najmniejszy pokój w piwnicy. Otóż Niemiec, który wszedł do kotłowni, kiwał palcem na obecnych, by wychodzili. Wyprowadził kolejno księży i trzynaścioro mężczyzn i kobiet tam się znajdujących, w końcu kiwnął na mnie. Nazwisk osób z ludności cywilnej nie znam, było tam więcej kobiet niż mężczyzn. Z księży oprócz księdza Kosibowicza, znałam księdza Bieńkosza, Kisiela i Mońko. Wyszłam z kotłowni na korytarz i zobaczyłam stojącą pod ścianą młodą kobietę, która przebywała w kotłowni wraz ze swą matką i mówiła, iż mieszka na placu Unii Lubelskiej. Stanęłam koło niej, na co Niemiec uderzył mnie w twarz i popchnął do najmniejszego pokoiku, jak przypuszczam służącego uprzednio za miejsce pokuty dla księży.

Jaki los spotkał kobietę na korytarzu, nie wiem. Czy została wyprowadzona, czy zgwałcona? Trupa jej później nie widziałam. Po wejściu do małego pokoiku zobaczyłam, iż wszyscy z kotłowni tam się znajdują. Drzwi były uchylone i w to miejsce za drzwiami wpadłam w chwili, gdy Niemiec zaczął rzucać w znajdujących się w pokoiku ludzi granaty. Muszę jeszcze dodać, iż wyprowadzając nas z kotłowni, Niemcy obrali nas z biżuterii i innych kosztowności.

W chwili, gdy Niemiec zaczął rzucać granaty, chwyciłam leżący w pokoju na szafie koc, zakryłam głowę, otworzyłam usta i oparłam się o drzwi. W pokoju rozrywani granatami ludzie konali. W pewnej chwili poczułam, że robi mi się gorąco, spostrzegłam, iż po nodze spływa krew. Odniosłam wtedy pięć ran w lewą nogę i jedną w klatkę piersiową. Rany otrzymałam odłamkami granatów.

Obecnie jestem wyleczona, mam tylko powierzchowne blizny po odniesionych ramach.

Niemcy po rzuceniu pewnej liczby granatów odeszli. W tym momencie widziałam, jak poderwał się jakiś ksiądz: albo Bieńkosz, albo Kisiel, za nim jakiś mężczyzna i uciekli. Jak się później dowiedziałam, ksiądz schronił się do kotłowni, mężczyzna został zabity na korytarzu. Ja się jeszcze nie ruszałam. Po chwili wpadli Niemcy i znów rzucili na leżących kilka granatów. Ja wtedy siedziałam w szafie.

Po odejściu Niemców wybiegłam na korytarz i schroniłam się do kotłowni. Tam zastałam księży Kisiela, Bieńkosza i Mońko. Obecnie ksiądz Kisiel przebywa w Warszawie, mieszka w zakonie o.o. Jezuitów przy ul. Rakowieckiej, ksiądz Mońko w Gdyni, ksiądz Bieńkosz przebywał w zeszłym roku w zakonie w Warszawie, obecnie nie wiem, gdzie jest.

Po chwili do kotłowni przybył starszy mężczyzna z synem 20-letnim, Jurkiem, nazwiska nie znam, którego wyniósł rannego na rękach z pokoiku, gdzie odbyła się egzekucja. Opowiadał ten mężczyzna, że po mojej ucieczce z miejsca egzekucji jeszcze raz przyszli Niemcy i dobijali leżących, wtedy właśnie przestrzelili obie nogi jego synowi, a jemu zadali dwie rany. Przeżył wraz z synem dzięki temu, iż był przywalony trupami i Niemcy nie fatygowali się, by sprawdzać, czy żyje. Po oddaniu szeregu strzałów do leżących i sprawdzeniu pulsu leżących na wierzchu, odeszli.

Całą noc nas sześcioro bez opatrunku, wody i jedzenia ukrywaliśmy się za kupą koksu w ciemnościach. Nazajutrz, 3 sierpnia, znowu posłyszeliśmy, iż Niemcy rzucają w kościele granaty, potem wpadli do sutereny i podpalili trupy, rzucając bomby zapalające. Przymknęliśmy drzwi kotłowni, inaczej dym by nas udusił. Przebywaliśmy tak do 5 sierpnia. W nocy z 4 na 5 sierpnia ksiądz Bieńkosz wyszedł i wezwał sanitariuszki z bloków przy ul. Fałata, by nas zabrały. Przybyły o 12.30 w dniu 5 sierpnia, przekradając się, by nie zwrócić uwagi Niemców. Dwie sanitariuszki zabrały nas wszystkich i Jurka na noszach. Wychodząc z kotłowni, widziałam zwłoki mężczyzny na korytarzu sutereny. Był to ten sam, co uciekł wraz z księdzem z miejsca egzekucji. Kościół i budynki mieszkalne zakonu płonęły, kościół nie dawał się wypalić i był szereg razy podpalany. Łączniczki z obrony przeciwlotniczej przy ul. Fałata zabrały nas na punkt opatrunkowy przy ul. Fałata (numeru domu nie pamiętam) i tam nas opatrzono.

14 sierpnia 1944 wróciłam do mojego domu przy al. Niepodległości 118A. W domu moim byli powstańcy przez cały czas, do 26 września. 27 września wpadli do nas Niemcy i popędzili całą ludność do fortu na Mokotowie, skąd na Wierzbno i do Pruszkowa do obozu przejściowego.

1 października l944 wywieziono mnie transportem na roboty do Niemiec, za Wrocławiem, gdzie zatrudniono mnie przy kopaniu okopów.

Odczytano.